Doskonałe powieści kryminalne, w których bardzo celnie opisana jest współczesna Warszawa.

Doskonałe powieści kryminalne, w których bardzo celnie opisana jest współczesna Warszawa.
Do ksiązek prezentowanych na zdjęciu doszła jeszcze powieść SMYCZ. Absolutny klasyk gatunku. Kto nie przeczytał jeszcze poprzednich pozycji to musi nadrobić zaległości. W nich trafi na bardzo celne opisy współczesnej Warszawy i jej mieszkańców.

Blog Roku

Blog Roku

piątek, 11 grudnia 2015

T jak Telewizja

Zdarza mi się czasami  obejrzeć jakiś program publicystyczny i jedna rzecz zwróciła moją uwagę. Do studia zawsze zapraszani są goście, o których z góry wiadomo, co powiedzą. Najgorsze w tym jest to , że ta przewidywalność ma miejsce w dyskusjach na tematy kontrowersyjne. Nie ma nic nudniejszego, jak spodziewane sądy w niejednoznacznych kwestiach. Taka jest telewizja...

czwartek, 12 listopada 2015

Ś jak ślubowanie

Nie jest to post polityczny. Dotyczy obszaru, który mnie interesuje najbardziej, a więc zachowań ludzkich.
Zadałem sobie trochę trudu, aby obejrzeć ślubowanie posłów sejmu VIII kadencji i wcale nie uznaję tego za czas stracony. Miałem okazję poznać wybrańców narodu i zobaczyć, co to za towarzystwo.
 Niektórzy posłowie, jak zdążyłem się zorientować, grzejący ławę poselską już trzecią kadencję, pełnią niezmiennie rolę maszynek do głosowania. Piszę tak, bo nie przypominam sobie, na przestrzeni kilku lat,  jakichkolwiek efektów ich posłowania. Taka postawa i podejście do realizacji powinności posła przejawia się między innymi w formule ślubowania.
 Jedni robią to na wzór rycerski, zdecydowanie, odważnie, z entuzjazmem, świadomi misji, której się podjęli. Inni natomiast, nie przekonują do swojej skuteczności, co jest wyrażone w mowie ciała.  Przyjmują pozę, jakby zamawiali trzy piwa, albo pozdrawiali towarzyszy obleśnym "heil". Ślubowanie niektórych przypomina samobadanie mammograficzne czy też masowanie obolałego żołądka. U części posłów akt ślubowania do złudzenia przypomina szukanie po kieszeniach wibrującej komórki, albo sprawdzanie czy wszystkie guziki odzienia pozostają na swoim miejscu. Można też w tym geście dopatrzyć się szukania odpiętej szelki czy też zgłaszania się  ucznia do odpowiedzi. Żenada.
Jedynym przyjemnym akcentem transmisji były momenty, gdy na ekranie pojawiała się Pani Joanna Dunikowska. Profesjonalizm połączony ze szczególnym efektem estetycznym. Pozdrawiam. 

piątek, 6 listopada 2015

L jak ludzie


Ludzie, to tu są brzydcy. Ale nie z powodu urody, wyglądu fizycznego  czy  jakichś powikłań genetycznych, tylko z powodu ułomności w mentalności. Nawet  nie czuję jak rymuję. Stefan Kisielewski w swej doskonałości potrzebował dwóch zdań, aby opisać to, co mam na myśli. W jednej ze swych powieści powstałej w latach 70-tych w ten sposób opisuje społeczność Warszawy z lat 50-tych: „A tu, w nasianej gruzem i ruinami, forsownie się odbudowującej Warszawie, kręcili się właśnie jacyś ludzie całkiem bez żadnego fasonu, choć co innego śpiewano o nich w urzędowych piosenkach. Nie o to szło, że byli egoistyczni, twardzi, szorstcy, to rzecz nieunikniona, ale byli właśnie bez wdzięku, bez sławionego niegdyś zuchowatego warszawskiego stylu. Dużo przyjezdnych, dużo chłopów, zlepek jak na londonowskiej Alasce, nie tworzący własnej atmosfery, po prostu każdy sobie i kwita.”
 Oprócz trafności i analitycznej precyzji nie można odmówić Kisielowi również, a może przede wszystkim, ponadczasowości tego stwierdzenia. Minęło ponad pół wieku, a nic się nie zmieniło. Słowo w słowo można cytować autora opisując dzisiejszą warszawiańskość.

Ludzie tu są nadęci. To znaczy ponurzy, zapatrzeni w siebie, zarozumiali, okrutni, …

Ludzie tu są agresywni, nieczuli, bezmyślni, … Właśnie z tego wynika ich brzydota. Nie ważne, że ładnie pachną, ładnie się ubierają, pięknie komponują się z nowym samochodem cienką komórką i cienkim papierosem. Nie są w stanie nawet najlepszym zabiegiem kosmetycznym, albo markowymi zakupami zamaskować brzydoty jaka od nich emanuje. Wyziera, wylewa się w przestrzeń społeczną, wsiąka w relacje międzyludzkie. Atmosfera spotkań towarzyskich, rodzinnych, służbowych i innych od niej gęstnieje. Trudno się poruszać, aby nie wdepnąć w plamę jakiejś nieludzkiej substancji, jakiegoś interpersonalnego syfu. Ale większości warszawian to nie przeszkadza. Powiem więcej, muszą czuć się w tej atmosferze komfortowo, bo jeszcze z wielką satysfakcją podsycają klimat degrengolady. Dodają do zatruwającej mikstury pojedyncze składniki lub całe garści brudu. Jedni kilka szczypt zła, inni chlustają całe wiadra pomyj. Ci dorzucą garść proszku na staczanie się, tamci zastosują środek na zanik wartości moralnych. W czym to się przejawia? W blokowaniu wyjazdu, w zajmowaniu miejsc dla niepełnosprawnych, w nie ustępowaniu miejsca, w nie mówieniu „dzień dobry” po sąsiedzku, w nie reagowaniu na zwróconą uwagę, w "odpierdol się...", w "chuj cię to obchodzi...", w kablowaniu, w straszeniu, w kazaniu czekać, w nie czekaniu na swoją kolej, w oszukiwaniu, w niedotrzymywaniu słowa, w złym spojrzeniu, w odrzucaniu miłości, … I można by tak wymieniać i wymieniać jak Stachura, który wyżył się na schemacie w swojej „Kropce nad Ypsylonem”.

środa, 23 września 2015

P jak plaża


Czas wakacji dobiega końca. Najlepszy moment, aby napisać coś na ten temat. W lecie i tygodniach okołoletnich słoiki toczą się nad morze. Niekoniecznie Bałtyckie, bo moda nakazuje turlać się też nad Adriatyk. Tam też można spotkać milion turystów z kraju nad Wisłą. Nie ważne. Zachowania spuszczonych ze smyczy urlopowiczów są wszędzie takie same. Bez względu na temperaturę wody.
Jedno jest pewne, nad morze jedzie się wypocząć. I pewnie byłoby to możliwe, gdyby nie jeden szczegół. Ludzie. Konkretnie babcie, mamuśki, ciocie, teściowe, ale też tatusiowie i dziadkowie. Rzadziej wujkowie i teściowie. Wyobraźcie sobie ten ciągły jazgot bab stojących ze splecionymi rękoma nad brzegiem i strofujących swoje dzieci w tysiącu spraw: " nie za daleko, wracaj, bo już więcej nie pójdziesz do wody, wychodź, bo zimno, cały jesteś już siny, chodź mamusia cię wytrze, chodź coś zjeść, a gdzie babcia? zobacz, idzie chmura, zaraz będzie padać, może chcesz frytki? nie syp piachem, bo więcej już tu nie przyjdziemy, pozbieraj te zabawki... Dzieci mają prawo zachowywać się tak jak się zachowują, ale to wkurwiające, puste gadanie dorosłych jest tak męczące, że nawet szum morza nie jest w stanie go zrekompensować.
Pewnego miłego wieczora usiadłem sobie na skraju takiego drewnianego pomostu, którym wchodzi się na plażę. Było miło dopóki w tym samym miejscu nie zjawiły się dwie rodziny lemingów w małymi dziećmi. Dzieci chciały pobiegać po pisku, a może nawet po kostki w wodzie. Ale tatuś nie pozwalał zdjąć butów. Pewnie chciał przypochlebić się żonie, żeby nie strzeliła focha opuszczając tym samym szlaban na wakacyjne bzykanie. Nie wiem. W każdym razie dyskusja z dzieckiem trwała kilka dobrych minut czym zburzyli cały nastrój mojego wieczornego spaceru. Pomyślałem sobie: Po kiego chuja ciągniesz to dziecko na plażę? Przecież jest więcej niż pewne, że ono będzie chciało polatać po piasku, a nie stać jak palant w sandałkach na pomoście. Tato ja chcę, nie, nie pójdziesz, ale ja chcę, Ewelinka może..., a ty nie pójdziesz, piasek jest zimny, nie, jest ciepły...Jak to się skończyło? Chłopaczek wymusił swoje i poleciał na bosaka po piachu do wody więc brawa dla tatusia za konsekwencję, za świetne pomysły, za budowanie autorytetu, za robienie z siebie pantoflarza
 i za wkurwienie autora tego posta.  

sobota, 19 września 2015

K jak w kościele

Wracam po krótkiej przerwie. Obiecałem sobie, że na łamach tego bloga nie będę zajmował się polityką. Nie będzie więc nic o imigrantach i wyborach...Będzie za to jak zwykle o postawach ludzkich i nieludzkich.


W kościele jak w kościele. Bez względu na to czy na wsi czy w wielkim mieście ludzie nie potrafią się modlić. 
 Ludzie nie potrafią chwalić kogoś w jego obecności, wprost, w oczy, nie umieją też prosić, a już na pewno nie umieją dziękować. Brak tej umiejętności w automatyczny sposób czyni ich niezdolnymi do modlitwy. Wszakże podstawowymi składnikami modlitwy są akcenty chwalebne, dziękczynne i błagalne… Chociaż zauważam jeden wyjątek. Prośby o krzywdę bliźniego: aby sąsiadowi się noga powinęła, aby tę starą kurwę szlag trafił, a niech tego starego dziada piekło pochłonie, … Ale to już jest zjawisko oklepane. Przerabiane w kawałach, kabaretach, rozmowach towarzyskich. Do obecności tej narodowej przywary już zdążyliśmy przywyknąć, a nawet nauczyliśmy się z niej śmiać. Dla współczesnego warszawianina to nawet powód do dumy.
Sposób traktowania Boga, stosunek do Niego i do religii, pojmowanie świata niematerialnego wynika bezpośrednio z wyuczonego i nabytego w procesie dzisiejszego wychowania, egoizmu. Modny i wygodny egocentryzm potrafi zawładnąć znaczną częścią życia nieświadomych niczego, zapatrzonych w siebie i zakochanych w sobie współczesnych Narcyzów. Właśnie ta wygoda i zabieganie o komfort życia powoduje, że jedne prawdy i prawa przyjmujemy i stosujemy, a inne odrzucamy, krytykujemy za archaiczność i nadajemy im status bezsensownych. Stosunek do Boga stał się relacją biznesową.

poniedziałek, 25 maja 2015

K jak Komórka



Mój brat trochę kręcił się po świecie. Był w miejscach, które teraz często nazywa się egzotycznymi, ale był też w miejscach, które są egzotyczne, a jego opinia na ten temat jest wiarygodna. Opowiadał, jak zaobserwował gdzieś w Afryce, że wszyscy chodzą z komórkami. Mówił, że każdy chłopaczek lata z komórą. Na bosaka, w podartej koszuli, umorusany, ale z telefonem. Warszawianie nie chcą być za murzynami (użycie tego słowa nie jest przejawem rasizmu) i  chyba nie są.
Warszawianie są w czołówce, bo mają nawet po trzy komórki. I to jakie... Wyglądają jak operatorzy NASA, jakby mieli zaraz sterować lotem jakiegoś promu kosmicznego.
 Dobrze by się czuli na jachcie szejka, który też znam z opowieści brata. Tam w toalecie jest taki panel do obsługi kibla. Dokładnie jak komórka, albo pilot do telewizora. Super. Coś w sam raz dla Warszawianina. Może nie służy do gadania, ale jest takie nowoczesne.

Wracając do komórek. Warszawianie gadają wszędzie i o wszystkim. A niektórzy tak gadają, że całe otoczenie, chcąc nie chcąc, uczestniczy w rozmowie. Gadają  w tramwaju, na ulicy, w kolejce do kasy, w kościele, w kinie... Ja przez te wszystkie lata nie słyszałem jeszcze, będąc mimowolnym świadkiem takich rozmów, żeby ktoś rozmawiał naprawdę o rzeczach ważnych, obiektywnie ważnych. Przeważnie są to takie pierdoły, że słysząc to ( a nie da się nie słyszeć) czuję jaki mi od tej gadki kartofle w piwnicy gniją.
Gadają też prowadząc samochód. I w związku z tym znane są dwie, a może i więcej prawd. Pierwsza to to, że właścicieli, albo użytkowników luksusowych samochodów, często za kilkaset tysięcy złotych nie stać na zestaw głośnomówiący za kilkanaście złotych. Paradoksalny jest w tym fakt, że wszystkie te limuzyny są seryjnie wyposażone w urządzenia, dzięki którym można rozmawiać bez słuchawki przy uchu. Piszę o tym, bo wiem jak jest to niebezpieczne. Kilkadziesiąt procent wypadków swoją przyczynę bierze stąd, że kierowcy rozpraszają uwagę bawiąc nie w czasie jazdy różnymi gadżecikami. Komórka jest jednym z nich. Pewnie wielu z Was pierdolnął kierowca konwersator lub pisarz klecący SMSsa 
Druga prawda, to widok kierowcy z papierosem w jednej dłoni, a komórką w drugiej i to trzymanej przy uchu. Widziałem taką sytuację kilka razy i…, nie zgadniecie, za każdym razem samochód prowadziła kobieta. Pomyślałem wtedy: dlaczego ona nie pamięta siebie z kursu na prawo jazdy? Wtedy jakoś tak kurczowo trzymała kierownicę oburącz, jej ciało było nienaturalnie spięte na fotelu kierowcy, nie widziała nic poza tylnymi światłami samochodu jadącego przed nią, nie słyszała nie tylko radia, ale nawet słów instruktora, w lusterkach widziała obraz potrójnie odwrócony, myliły jej się pedały i przełączniki, nie wiedziała, która to strona lewa, a która prawa, nie wiedziała gdzie jest i ile czasu spędziła za kierownicą... A tu proszę, papierosek, telefonik, coca cola i tytuł... Królowej szos.

czwartek, 16 kwietnia 2015

K jak w korku


Wszędzie, na całym świecie ludzie robią to samo stojąc w korku. Ale tylko we wsi Warszawa pety wyrzucają przez okno.
Kiedyś reagowałem, a moi znajomi przyznawali się, że też mieli swoje sposoby na takie zachowanie. Klakson, długie światła. Ale na brudasów to nie działa. Brudas nie wie o co chodzi, a nawet jak wie, to dziwi się, że ludziom się chce z takiego powodu okazywać swoją irytację. Ostatecznie, widząc reakcje brudasa masz wrażenie, że robisz z siebie głupka. Okazuję więc swoja dezaprobatę coraz rzadziej, znajomi też. I tym samym godzimy się na standardy brudasów.
Później pomyślałem sobie, że przecież jest to wykroczenie polegające na zanieczyszczaniu drogi publicznej i należy się za takie zachowanie mandat. Niech więc Policja wyłapuje brudasów. I co? Żyłem w tym przeświadczeniu do momentu, gdy zobaczyłem kiedyś jak z jadącego przede mną radiowozu wyrzucono niedopałek. Jak więc taki policjant ma reagować na brudasów skoro on sam prezentuje wątpliwą postawę względem kultury bycia.  Dobrze, niech ten policjant będzie niekulturalny, ale jego obowiązkiem jest reagować na łamanie prawa. Wcale nie naciskam, że ma sam sobie mandat wystawić jak kiedyś jakiś sfrustrowany funkcjonariusz w …, ale zastanawiam się ile kar nałożono na wybitnych warszawskich kierowców za rozmowę przez komórkę w czasie jazdy, zmianę pasa ruchu lub kierunku jazdy bez sygnalizowania, niewłaściwe przewożenie dzieci... no i właśnie za zaśmiecanie. W czasie półgodzinnej jazdy przez wieś widzę kilkanaście tego typu wykroczeń więc są to zachowania nagminne. Być może nie zwracałbym na nie uwagi gdyby nie to, że wszystkie one są przejawem arogancji, chamstwa, nieliczenia się z drugim człowiekiem, poczucia bezkarności, cwaniactwa. Czy policjant ze wsi Warszawa daje mandaty za inne wykroczenia niż przekroczenie prędkości lub jazda bus pasem?
Na czerwonym świetle można się trochę rozejrzeć. Ja to lubię i to robię. Widzę też, że jestem osamotniony w interesowaniu się otoczeniem. Ludzie raczej nie widzą, co dzieje się wokół nich. Czubek nosa jest ostatnim punktem, który dostrzegają.  Parkowanie jest jednym z typowych przejawów  „myślenia o innych”. Niech innych boli, ja mam wygodnie, ja mam fajnie, blisko wejścia, jestem pierwszy, najlepszy, jestem z „miasta”. .. A panie w służbowych Corsach i Yarisach to mają takie miny jakby drgnięcie najmniejszego mięśnia spowodować miało rozsypanie się całej twarzy!!! I wtedy przypomina mi się powiedzenie mojego ojca: „Chociaż dupa obszarpana, ale zawsze proszę Pana”.  Czasami próbuję zaczepiać uśmiechem. Zwykłym, ludzkim, serdecznym. Jedna na sto odwzajemnia ten uśmiech, a inne, to tak się patrzą przed siebie, tak rozpaczliwie patrzą się przed siebie, że boję się czy nie spowodowałem jakiegoś nerwoskurczu albo ataku katatonii… I myślą: zboczeniec, na pewno zboczeniec, ale ja się nie dam, ja się na tym znam, nie jestem łatwa, nie jestem z tych…
Mnie, to może mniej, ale moich znajomych, to rusza do żywego wpychanie się z kończącego się pasa. Wiecie o co chodzi? Jak z trzech pasów robi się jeden i niektórzy z premedytacja jadą do końca tym pasem co się kończy i w ostatniej chwili wjeżdżają na ten pas, na którym wszyscy frajerzy, palanty i cioty czekają w meeeeegakolejce, w megakoooorku czy megazaaaaatorze. Popatrzyłem kiedyś na numery rejestracyjne tych bystrzaków. Ranking cwaniaków wygrywają kierowcy LU. Zupełnie jak ciasteczka LU. Czyżby przymierzali się, a może już to się dokonało, zawładnąć na swój użytek powiedzenie „nie ma cwaniaka nad warszawiaka”? I zaadoptować je do współczesnych realiów – Nie ma… nad lubelaka? A może obecnie to, to samo!!!?
Wracałem kiedyś, a był to piątkowy wieczór, z Lublyna do Warszawy. Przejechałem dobre 50 kilometrów będąc sam na pasie w kierunku Warszawy. Mam na myśli, że na tym dystansie ani nikogo nie dogoniłem, ani też nikt mnie nie dogonił. Pełen komfort… wydawałoby się. Ale ciekawostka… Z naprzeciwka, czyli w kierunku Lublyna jechały auta jedno za drugim. Permanentny korek na trasie Warszawa – Lublyn. Po prostu 150 kilometrów korka. W piątek wieczorem. Kto to jechał? Pewnie warszawianie. Wszystkim nagle zachciało się zwiedzać Lublin? Nie, to współcześni mieszkańcy Warszawy udawali się w swoje rodzinne strony po całotygodniowym wyścigu. Odwiedzić bliskich, polansować, Perłę wypić.
Naprawdę gdybym nie zobaczył, to bym nie uwierzył jaka to jest skala zjawiska. Jeden, za drugim… Setki, tysiące pojazdów. Cały piątkowy wieczór. A może całą noc. Daleko nie jest.
Oj, rozbawiłem kiedyś mojego przyjaciela, rodem z Warszawy. Spotkaliśmy się któregoś zimowego popołudnia i wymieniliśmy spostrzeżenia, że w ostatnich dniach jakoś łatwo się po Warszawie jeździ. Mniej samochodów, mniejszy ruch. Ja na to: Może są ferie? Spojrzał na mnie zdziwiony, bo przecież obaj wiemy, że ferie w mazowieckiem przypadają dopiero za dwa tygodnie. Ale może są ferie w lubelskiem??? No i trafiłem. Nie tylko w fakt, że akurat były ferie w lubelskiem, ale też w gust kolegi pod względem dowcipu… Ciekawe nie? Ferie w lubelskiem, a w Warszawie znikają korki.  Zwróćcie na to uwagę. Na to intrygujące zjawisko. Ale jakby co, to ja pierwszy odkryłem to prawo. 

niedziela, 1 lutego 2015

K jak kino


Zginęły z warszawskiego krajobrazu fotoplastikony. Wyparły je kina. Działo się to bardzo dawno temu.  Następnie wróżono upadek kin, bo miały je pogrążyć wypożyczalnie kaset video, a następnie płyt DVD.
           Teraz obserwujemy jak wykruszają się wypożyczalnie, ponieważ rozwój internetu spowodował, że wszystko mamy w sieci. Filmy jakie chcesz, zdjęcia, informacje. W tym nieubłaganym cyklu kulturalno-biznesowym utworzył się wyłom, fałszywy element zakłócający kolej rzeczy.  Kina nadal trwają i na szczęście, mają się dobrze. Dlaczego tak się stało? Co zadecydowało o nieśmiertelności kin? Repertuar jest ten sam. Zarówno w kinach jak też na płytach dostępne są te same pozycje. Cenowo porównywalna rozrywka. Może nawet z korzyścią dla płyty, bo na seans przed telewizorem możemy zaprosić pół kamienicy, a cena za płytę pozostaje niezmienna. Komfort oglądania to oczywiście rzecz indywidualna i zależy od osobistych preferencji. W domu mamy wszystko pod ręką, nikt nam nie szeleści papierkiem, nie gada, nie liże się i nie obmacuje. W domu mamy to, co chcemy , nic ponadto i nic nam nie brakuje.
          Nawet skonstruowanie i wprowadzenie obficie na rynek tzw. zestawów kina domowego nie odprowadziło tradycyjnych kin w zapomnienie. Naturalnie w tych tradycyjnych kinach także wiele się zmieniało. Jakość obrazu, jakość nagłośnienia, fotele, cała infrastruktura. Czyżby to wystarczyło, aby utrzymać kina na powierzchni, aby obroniły się przed ekspansją DVD, i co więcej, przeżyły swojego prześladowcę? Pewnie tłumaczeń dla tego zjawiska jest wiele i niejeden teoretyk kultury  zabrał w tej sprawie głos. Ja nie mam ambicji dyskutować na ten temat.  Uważam tylko, że kina uratowała mentalność współczesnego Warszawianina, która z resztą nie odbiega w tym względzie od mentalności ludzi w innych krajach.
         Mentalność ta, a więc sposób myślenia i reagowania, jest nastawiona na rywalizację. Muszę być lepszy i muszę być pierwszy. Obserwujemy to na każdym kroku. Każdy chce czymś zaimponować, chce błysnąć, okazać się oryginalnym, stać się indywidualnością. Czasami staje się indywiduum, ale to inna opowieść. Człowiek więc w tym pędzie, zapomina o wszystkich wartościach, o innych ludziach pamięta o tyle, o ile są dla niego konkurentami i wymuszają jazdę na złamanie karku. I to jest ratunek dla kin. Otóż kina puszczają filmy jako pierwsze. Najpierw kino później DVD i ewentualnie internet. Nawet piraci muszą czekać na swoją kolej. Premiera ma zawsze miejsce w kinie. To dla naszych zamroczonych rywalizacją warszawian jest wyzwanie. To jest cel. Obejrzeć film wcześniej niż inni. Być w kinie na premierze. Na premierze nowości jakby powiedzieli niektórzy. Nie ważne, co grają czy ten gatunek lubię czy nie. Będę pierwszy. Mniej istotne jest czy coś z tego filmu zrozumiem, czy coś wyniosę, czy przeżyję refleksję? Najważniejsze jest, że wyślę z premiery sms-a do znajomych, informującego o moim zwycięstwie, o pierwszym miejscu, o championacie. A zobaczyć na takiej premierze jakiegoś celebrytę, to tak jak zobaczyć celebrytkę na premierze. No... , na premierze... Można się śmiać.

niedziela, 25 stycznia 2015

J jak Jelonki


    Ależ nam się teraz mądre społeczeństwo zrobiło. W ciągu ostatnich dwudziestu lat taki postęp. W latach 90 mieliśmy jakieś siedem procent obywateli z wyższym wykształceniem, a obecnie jakieś dwadzieścia kilka. Szkoda, że to tylko statystyka i wyliczenia te nie mają potwierdzenia w rzeczywistości. To znaczy mają, bo jak mamy ileś milionów ludzi z dyplomami, to mamy. Chodzi raczej o to, co idzie za tym dyplomem. Obawiam się, że niewiele..  
 Wiadomo, że dzisiaj, aby ukończyć prywatną uczelnię w zasadzie nie potrzeba przeczytać ani jednej książki. Z tego od razu widać jaka motywacja dominuje u studentów. Skończyć szkołę i zdobyć dyplom. Najmniejszym nakładem sił, bez zaangażowania, bez entuzjazmu, bez pasji. Jest to praktyczne, ale niestety prymitywne i krótkowzroczne myślenie. Nie zależy im na zdobywaniu wiadomości. Nie maja zacięcia naukowego. Nie próbują zgłębić wiedzy, być ekspertem w wybranym temacie, nie wzbudzają swoich zainteresowań, nie podsycają wrażliwości w danej dziedzinie. I jak to się kończy? Brakiem pracy, albo pracą zdecydowanie poniżej własnych aspiracji.
I tu zaczyna się właśnie błędne koło. Frustracja z powodu mało ambitnej pracy. Poczucie nie docenienia, traktowania z przymrużeniem oka, nie do końca poważnie, nie okazywanie zaufania przez pracodawcę lub przełożonego. To wszystko jest pochodną braku kompetencji wiedzy specjalistycznej i ogólnej, braku doświadczenia, sposobu traktowania obowiązków i przejawianego zaangażowania. A te z kolei cechy i umiejętności należało rozwijać na studiach. Nie od dyplomu zależy ocena pracownika ( z resztą nie tylko w relacjach służbowych ma to znaczenie), nie od nazwy uczelni, wydziału lub kierunku, który reprezentujemy, ale od tego co mamy w głowie. Panie, które szkolą z audytu mają taki dyżurny dowcip. Opowiadają o tym, że pracodawca będzie przymusowo przeprowadzał badanie krwi i kału wśród swoich pracowników po to, aby sprawdzić gdzie ci mają pracę, we krwi czy w dupie...

piątek, 16 stycznia 2015

Z jak Zagwostka

W zasadzie nie lubię posługiwać się zapożyczeniami, zawsze bowiem znajdzie się jakieś określenie w języku polskim, które tak samo trafnie oddaje istotę rzeczy. Tym razem nie przyszło mi do głowy nic innego i stąd taki tytuł posta. Może dlatego, że problem nie jest lokalny tylko globalny.
Czy ktoś z Was próbował odpowiedzieć sobie na pytanie dlaczego te półeczki przy kasach, które służą rzekomo do pakowania zakupów są pochyłe?
Są skośne albo inaczej nie poziome, a przez to kompletnie nie poręczne. Spotykamy takie właśnie kasy w 90% sklepów i  wszędzie jesteśmy tak samo bezradni w konfrontacji z tym idiotycznym wynalazkiem. Zakupy rozpierdalają się nam w siatkach, butelki niebezpiecznie dźwięczą, jogurciki tracą szczelność, odkształcają się kostki masła, rozsypuje cukier i mąka, dziurawą się pomidory i inne miękkie owoce, łamią słone paluszki, słodycze przechodzą zapachem śledzia, bo jakiś kretyn wymyślił skośne półki do pakowana zakupów. Nie praktyczne, nie funkcjonalne, nie przydatne, denerwujące, irytujące, nierzadko upokarzające, bo pokazujące nas w idiotycznych, komicznych, dramatycznych sytuacjach. Obnażające naszą bezradność, pokazujące jakimi jesteśmy pokrakami i nieudacznikami. A to wszystko przez debila, który opracował projekt skośnej półeczki przy kasie.
Można jedynie domyślać się dlaczego tak jest. Inteligentny projektant chciał ułatwić życie kasjerce i spowodować odpływ towarów od jej pikacza. Założę się jednak, że kasjerkom jest dokładnie wszystko jedno czy przesunie skasowany produkt 30 centymetrów po aluminiowym pulpicie czy zrobi to na odległość 10 centymetrów, a dalej potoczy się on sam po pochyłości, wkurwiając klienta i czyniąc mu wbrew..
Mam wrażenie, że to problem ogólnoświatowy, ale może z tymi kasami jest tak jak kiedyś z oknami plastikowymi. Jak na zachodzie przestały być modne i użyteczne to produkcję tego gówna przeniesiono z całego świata do Polski. Może tak samo jest z kasami ze skośną półeczką
.

sobota, 10 stycznia 2015

I jak Iglica czyli kilka słów o PKIN

Iglica - chwast polny  z rodziny bodziszkowatych; tworzy różyczkę przyziemnych pierzastych liści, kwiaty różowe, owoce – rozłupki z dziobkami wkręcającymi się w ziemię. (Encyklopedia PWN, 1995)

W Warszawie na hasło iglica jest tylko jedno skojarzenie. Pałac Kultury i Nauki zlokalizowany przy Pl. Defilad 1, zwany powszechnie Pekinem. Czy można nazwać go też chwastem, jak tę iglicę z rodziny bodziszkowatych? Żal mi go trochę. Przypomina takiego grubaska z podstawówki. Kujona i maminsynka, którego każdy szturchał, robił dowcipy, dokuczał. A on zakompleksiony, bezbronny łykał w samotności gorzkie łzy i znosił cierpliwie wszystkie zaczepki okrutnych kolegów. Był tak samo duży i wyróżniał się wśród rówieśników posturą, ale konstrukcja psychiczna, wychowanie i słaba kondycja fizyczna nie pozwalały mu na odparcie wymierzonych w niego ataków.
W moich oczach tak samo jest z Pekinem. Stoi samotnie na wielkim placu. Całe miasto odwróciło się do niego plecami. Taki poczciwy, nieszkodliwy wielkolud. Wielkoblok albo wielkogmach. Z uwagi na swoja posturę stał się punktem odniesienia dla wszystkiego, co dzieje się w Warszawie. Jest punktem orientacyjnym dla miejscowych i przybyszów, wyznacznikiem ścisłego centrum i turystyczną maskotką. Jest też symbolem historii miasta i wspomnieniem tego co stało się z Warszawą po II wojnie światowej. Niechcący stał się blizną na ciele miasta. Taką samą jakie pozostawały na ciałach patriotów po przesłuchaniach przez UB. Tych blizn jest oczywiście więcej w całej okolicy, ale ta jest wyjątkowo widoczna. Niech więc będzie. Bo coś znaczy, bo o czymś mówi. Były i są zakusy, aby ci nowocześni architekci wtłoczyli  tę budowlę w swój schemat, w swoja wizję urbanistyczną. Chcieli to zrobić na wzór tak modnych dzisiaj operacji plastycznych. Upiększyć, ale zarazem pozbawić charakteru, odrzeć z indywidualnego stylu, upodobnić do większości, zatrzeć w perspektywie, wymazać z krajobrazu. Ale to nie pieg na nosku ukochanej, który można przypudrować, ani nie jej usteczka, które można napełnić botoxem, ani nie jej cycek, który można wypełnić sylikonem. To jest symbol. Symbole nie muszą być piękne, nie muszą zadziwiać urodą, nie muszą pasować do otoczenia. To jest ich przywilej, że nic nie muszą, po prosu są i symbolizują. Znaczeniem dosłownym, w myśl definicji symbolu, w tym przypadku jest przynależność do charakterystycznego stylu architektonicznego. Znaczeń przenośnych, jak udowodniły liczne artykuły, książki i filmy, jest nieskończenie wiele.
Dosyć tego patosu. Nie można ruszyć Pałacu jeszcze z jednego względu. Ewentualne usunięcie go z panoramy stolicy spowodowałoby niewyobrażalny chaos. Takiego zamieszania Warszawa jeszcze w swej historii nie przeżyła. Wizja apokalipsy i totalnego paraliżu zawisłaby nad Warszawą. Co by się stało? Większa część warszawian, nawet tych posiadających CB i nawigację, nie wróciłoby do domu. Nie tylko nie wróciliby do swoich mieszkań, ale także nie dotarliby na spotkania, nie zrobiliby zakupów, nie odebrali dzieci z przedszkola. Tracąc ten punkt orientacyjny błądziliby jak ślepy we mgle. Nie chciejmy tego przeżyć, nawet gdyby sytuacja miała szybko wrócić do normy, bo szybko zorientowaliby się warszawianie, że jak nie Pekin to np. Złote Tarasy będą tworzyły azymut.

piątek, 2 stycznia 2015

H jak HWDP

HWDP - napis znany wszystkim. Pojawia się znikąd w najbardziej zaskakujących miejscach. Stał się symbolem Warszawy.
Nie wtajemniczeni długo trwali w niewiedzy jak go rozszyfrować, a podejrzewam, że nadal są rzesze osobników, którzy nie wiedzą, co ten skrót znaczy. Nie ważne, co to znaczy. Ważniejsze jest, co znaczy gdy ktoś go na murze lub innym nośniku umieszcza. Jest to klasyczny przykład schematyzmu działania i myślenia. Podejrzewam, że mechanizm jest taki: Ktoś ma flamaster albo farbę i chciałby coś napisać na murze. Chciałby coś zbroić, narozrabiać, zrobić drakę. Nie jest jednak pewien, co to miałoby być. Najlepiej wymyślić coś oryginalnego. Nic mu jednak nie przychodzi do głowy. Jak nic nie przychodzi do głowy, to sięga po sprawdzone, powielane wzorce, gotowe schematy. Motywacja? Nieznana albo fałszywa. Cel? Rozładowanie jakichś negatywnych emocji. Środki? Najprostsze dostępne.
Smaruje więc napis i sprawa się kończy.
Pamiętam jak przed laty rozpowszechnione było umieszczanie na murach napisu: HUJ. Był on tak samo popularny jak dzisiejsze HWDP. Pisany prawdopodobnie z błędem, gdyż jak sadzą eksperci od języka poprawna wersja powinna być pisana przez „ch".