Ludzie,
to tu są brzydcy. Ale nie z powodu urody, wyglądu fizycznego czy
jakichś powikłań genetycznych, tylko z powodu ułomności w mentalności.
Nawet nie czuję jak rymuję. Stefan
Kisielewski w swej doskonałości potrzebował dwóch zdań, aby opisać to, co mam
na myśli. W jednej ze swych powieści powstałej w latach 70-tych w ten sposób
opisuje społeczność Warszawy z lat 50-tych: „A tu, w nasianej gruzem i ruinami,
forsownie się odbudowującej Warszawie, kręcili się właśnie jacyś ludzie całkiem
bez żadnego fasonu, choć co innego śpiewano o nich w urzędowych piosenkach. Nie
o to szło, że byli egoistyczni, twardzi, szorstcy, to rzecz nieunikniona, ale
byli właśnie bez wdzięku, bez sławionego niegdyś zuchowatego warszawskiego
stylu. Dużo przyjezdnych, dużo chłopów, zlepek jak na londonowskiej Alasce, nie
tworzący własnej atmosfery, po prostu każdy sobie i kwita.”
Oprócz trafności i
analitycznej precyzji nie można odmówić Kisielowi również, a może przede
wszystkim, ponadczasowości tego stwierdzenia. Minęło ponad pół wieku, a nic się
nie zmieniło. Słowo w słowo można cytować autora opisując dzisiejszą
warszawiańskość.
Ludzie tu są nadęci. To znaczy ponurzy, zapatrzeni w siebie, zarozumiali,
okrutni, …
Ludzie
tu są agresywni, nieczuli, bezmyślni, … Właśnie z tego wynika ich
brzydota. Nie ważne, że ładnie pachną, ładnie się ubierają, pięknie komponują
się z nowym samochodem cienką komórką i cienkim papierosem. Nie są w stanie
nawet najlepszym zabiegiem kosmetycznym, albo markowymi zakupami zamaskować
brzydoty jaka od nich emanuje. Wyziera, wylewa się w przestrzeń społeczną, wsiąka w
relacje międzyludzkie. Atmosfera spotkań towarzyskich, rodzinnych, służbowych i
innych od niej gęstnieje. Trudno się poruszać, aby nie wdepnąć w plamę jakiejś
nieludzkiej substancji, jakiegoś interpersonalnego syfu. Ale większości
warszawian to nie przeszkadza. Powiem więcej, muszą czuć się w tej atmosferze
komfortowo, bo jeszcze z wielką satysfakcją podsycają klimat degrengolady. Dodają do
zatruwającej mikstury pojedyncze składniki lub całe garści brudu. Jedni kilka
szczypt zła, inni chlustają całe wiadra pomyj. Ci dorzucą garść proszku na
staczanie się, tamci zastosują środek na zanik wartości moralnych. W czym to
się przejawia? W blokowaniu wyjazdu, w zajmowaniu miejsc dla niepełnosprawnych, w nie ustępowaniu
miejsca, w nie mówieniu „dzień dobry” po sąsiedzku, w nie reagowaniu na
zwróconą uwagę, w "odpierdol się...", w "chuj cię to obchodzi...", w kablowaniu, w straszeniu, w kazaniu czekać, w nie czekaniu na swoją
kolej, w oszukiwaniu, w niedotrzymywaniu słowa, w złym spojrzeniu, w odrzucaniu miłości, … I można by tak
wymieniać i wymieniać jak Stachura, który wyżył się na schemacie w swojej „Kropce nad
Ypsylonem”.
Kiedyś
koleżanka opowiadała mi na pozór śmieszną historię, której była świadkiem.
Piszę „na pozór”, ponieważ to, co się w
tej opowieści wydarzyło jest przerażające, rzekłbym drastyczne. W telewizji
taka opowieść powinna być emitowana z oznaczeniem czerwoną kropką. Rzecz dzieje
się na jednej z warszawskich ulic w godzinach szczytu. Koleżanka obserwuje
sytuację zza szyb autobusu więc jej relacja obejmuje tylko fragment całego
zdarzenia. Na sąsiednich pasach ruchu jeden z kierowców, powiedzmy jadący nowym
Fordem Fokusem zajechał drogę drugiemu, prowadzącemu, powiedzmy Fiata FSO 1500,
starego grata, ale może już o wartości kolekcjonerskiej. Pokrzywdzony, w
cudzysłowie, kierowca na najbliższych światłach otworzył drzwiczki swego
samochodu, aby opierdolić tego drugiego. Dlaczego otworzył drzwiczki nie
wiadomo, może nie działały w tym samochodzie podnośniki szyb. W każdym razie
otworzył je tak, że puknął nimi w bok Fokusa. Światło się zmieniło na zielone
więc grat zamknął drzwi i ruszył. Teraz gość z Forda poczuł się poszkodowany.
Zanim dojechali do następnych świateł zdołał wyprzedzić „kredensa” i znowu
zajechał mu drogę. Ale Fiat jakby nie wyhamował i na kolejnym czerwonym pukną
tamtego w dupę. Światło się zmieniło więc Fiat ominął cwaniaczka z Forda i
pojechał dalej. Tamten się wściekł. Znów dogonił FSO i odbił kierownicą tak, że
przyrżnął w bok strucla. Na struclu nie zrobiło to zbytniego wrażenia i oddał
Fordowi to, co mu się należało. Dalej akcja zniknęła z pola widzenia obserwatorki i
nie wiadomo czy ci dwaj pozabijali się, czy wcześniej obdarli ze skóry, czy może
spalili sobie nawzajem te samochody, oblali twarze kwasem, a może wyrżnęli przy
tym swoje żony i dzieci i dalszą rodzinę, aż do trzeciego pokolenia. I co
powiecie na to? Już widzę to wzruszenie ramionami i podsumowanie: live is
brutal. Wszystko to wiem, ale ten kwas, piana, wścieklizna, zajadłość, wrogość,
popchnęły tych dwóch do zniszczenia swoich samochodów. Tych otaczanych kultem
bryk. W imię czego? Udowodnienia swoich racji? Wyżycia się? A może narobienia
drugiemu kłopotów. To najbardziej prawdopodobne wytłumaczenie. Nie ważne są
moje straty. On musi wyjść z tej sytuacji bardziej pokiereszowany niż ja. To
jest w tej chwili mój cel. Nie odpuszczę sk...synowi nawet żebym miał tu
położyć na szali wszystko, co dla mnie najcenniejsze.
To
nie była walka w obronie życia, nie ratowała wartości nadrzędnych, nie
polegała na obronie honoru, tylko na chęci zemsty, odwetu, w najbardziej
prymitywnych formach jakie akurat były dostępne.
No święta racja. Warszawa traci klimat i chyba już nigdy go nie odzyska.
OdpowiedzUsuńNo święta racja. Warszawa traci klimat i chyba już nigdy go nie odzyska.
OdpowiedzUsuń