Doskonałe powieści kryminalne, w których bardzo celnie opisana jest współczesna Warszawa.

Doskonałe powieści kryminalne, w których bardzo celnie opisana jest współczesna Warszawa.
Do ksiązek prezentowanych na zdjęciu doszła jeszcze powieść SMYCZ. Absolutny klasyk gatunku. Kto nie przeczytał jeszcze poprzednich pozycji to musi nadrobić zaległości. W nich trafi na bardzo celne opisy współczesnej Warszawy i jej mieszkańców.

Blog Roku

Blog Roku

sobota, 25 października 2014

C jak ciekawostki


Zu den Sehenswurdigkeiten gehoren... Co znaczy po polsku „do rzeczy godnych obejrzenia należą...” i tu wymieniamy rzeczy godne obejrzenia.
 Pamiętam to sformułowanie z lekcji niemieckiego z ogólniaka. Przypomniał mi się ten tekst, gdy zastanawiałem się czy są w Warszawie rzeczy godne obejrzenia. Takie rzeczy, które można by pokazać na przykład zagranicznemu turyście, a jemu szczena opadłaby ze zdziwienia, albo zachwytu. Takie rzeczy, których nie ma nigdzie indziej na świecie, albo są, ale rzadko występują lub są trudno dostępne.
Zadanie trudne jednak nie niewykonalne. W takim zadaniu odpada mocno wydeptana ścieżka wiodąca od zamku, przez starówkę i Trakt Królewski, aż po pałac w Wilanowie. Każde miasto ma jakiś zamek, pałac, ratusz i stare miasto. No, może z wyjątkiem Nowej Huty, ale ta jako taka jest ciekawostką. Nie akceptujemy też widoku na Pałac Kultury i Nauki wraz z wjazdem na 30 piętro i widokiem z Pałacu Kultury i Nauki. Są na świecie budynki dwa, a może i trzy razy wyższe od PKiN. Nie dałbym się namówić (będąc zagranicznym turystą ) na zwiedzanie muzeów, nawet tych najnowocześniejszych. Wszak z góry wiadomo czego się tam spodziewać. Może wycieczka do Puszczy Kampinoskiej? No, to już jest coś. Pięknie zaśmiecony i zasmrodzony, ale jednak największy kompleks leśny położony tak blisko wiejskiej, przepraszam wielkiej aglomeracji. W tym jednak wypadku zagraniczny turysta musiałby nosić zielony kapelusz z piórkiem i flintę na ramieniu. Wtedy to byłaby dla niego atrakcja. Chociaż i tak w porównaniu z safari to nuda. Pomimo, że, jak mówił mój kolego z lat studenckich, w Puszczy Kampinoskiej ginie 1,4 człowieka rocznie. Dane sprzed 25 lat.
Cóż więc można zrobić z tym naszym zdegustowanym turystą zagranicznym? Otóż ja pokazałbym mu dwie rzeczy, których nie zobaczy nigdzie na świecie. Atrakcje nad atrakcjami. Pierwsza to... Uwaga!!! Obwodnica, która przebiega przez środek miasta. Druga rzecz to... Tunel wzdłuż rzeki Wisły. I co? Nieźle? Obwodnica południowa Warszawy biegnąca przez środek miasta. Paradoks semantyczny? Żeby tylko. To jest paradoks architektoniczny, urbanistyczny, a przede wszystkim logiczny. Niedorzeczność, śmiesznostka, kpina. Wybryk myśli technicznej. Arcyskomplikowany konstrukt myślowy i jego pionierska realizacja. To jest naprawdę coś. Ewenement na skalę światową. Zagraniczniakowi szczęka opadła po raz pierwszy. I jeszcze do tego wytłumaczenie. Gdy projektowano tę drogę miała ona przebiegać poza granicami miasta, ale w Polsce procedury urzędowe poprzedzające budowę są tak rozwinięte, że zanim doszło do realizacji projektu, to miasto zdążyło się rozrosnąć. Szczęka zagraniczniaka opada drugi raz.

Kolejna atrakcja: tunel wybudowany wzdłuż koryta rzeki Wisły. Nie wiadomo po co. Nie prowadzi  skądś dokądś, ale znikąd donikąd. Jedziemy sobie Wisłostradą, jedziemy, jedziemy, na chwilę wjeżdżamy do tunelu o długości jakieś 1,7 kilometra i po chwili wyjeżdżamy z tunelu i dalej jedziemy sobie Wisłostradą. Tak można to w skrócie opisać. Jakie jest naukowe wytłumaczenie nie wiem, ale pewnie jest. Na przykład próba bezkolizyjnego ominięcia skrzyżowania z ulicą Świętokrzyską. Ok. W Warszawie jest jakieś kilkaset skrzyżowań o podobnym natężeniu ruchu, to może jeszcze w paru miejscach wydrążymy tunele.
Szczęka zagraniczniaka już mocno nadwyrężona. Takiej wycieczki nie zapomni do końca życia. Jednak ta Warszawa to ciekawe miejsce, a już myślałem , że zawstydzony będę musiał się poddać i zaproponować przybyszowi spacer po Łazienkach.

poniedziałek, 13 października 2014

B jak bazary i targowiska

Czy ktoś pamięta bazar przy Polnej przed modernizacją? To było coś. Coś, czyli byt samoistny, posiadający tożsamość, cechy charakterystyczne. Jakby powiedział filozof, posiadał esencję. A co z egzystencją? Koniec. Skończyła się. Tradycja pogrzebana, dusza uleciała, klimat wyparował. A to wszystko za sprawą jakiegoś pana, nowoczesnego inżyniera albo pana nowoczesnego urbanisty, których charakterystykę, skłonności i nieobliczalne pomysły opisuję w innych postach. Mam ochotę im jeszcze dołożyć, ale boję się że znudzę czytelnika. Chcieli przeciwstawić nowoczesność tandecie, ale nie znam większej tandety niż ta ich nowoczesność. W filmie Poszukiwany poszukiwana temat, który mogę jedynie naszkicować został sprytnie rozwinięty.  Głębokie treści jakie wówczas przemycała polska komedia pozwalały dostrzec kpinę z niedouczonych urbanistów hołdujących pseudo nowoczesności, zastępując nią wprost i bezwarunkowo prawdziwe i prawowite, stare byty miejskie. Tak, tak miejskie. Podobny los spotkał bardzo wiele klimatycznych, oryginalnych, wyjątkowych w swojej prostocie i praktyczności miejsc. Starsi, też prawowici, mieszkańcy Warszawy wspominają te miejsca z sentymentem. Młodzi nie mają co wspominać, bo zawładnęli tymi miejscami dzisiejsi barbarzyńcy i wykradli je bezpowrotnie z krajobrazu miasta. Dostarczyli natomiast nie miejskich, nie wiejskich lecz charakterystycznych dla rozległych przedmieść, potworów z blachy. Chcieli to mają.
Ale co teraz zrobić z kolejną modą, która zapanowała wśród warszawian? Zakupy na targowisku. I to takie zakupy, które mają być przygodą przypominającą Camel Trophy. 
Otóż można tę przygodę przeżyć w wielu podwarszawskich miejscowościach, gdzie w środy i soboty organizowane są targi. Pojawiają się tutaj ci, dla których łikendy spędzone w supermarketach to już nie to. Prawdziwi globtrotterzy, którzy łączą wycieczkę za miasto, z zakupami, poznawaniem nowych ciekawych miejsc i nutką egzotyki. Wszystko ekologicznie, swojsko i oryginalnie. Być może są to ci sami ludzie, którzy tak bezpardonowo wykosili bazarki ze stolicy. Tutaj mają nowe pole do popisu. Bo przecież pole, to ich żywioł. Wkraczają na nowe terytorium, zdobywają nowe nie odkryte lądy, szukają miejscowych atrakcji, jak wszędzie od wieków wkurwiając tym tubylców. Burzą porządek panujący od lat na podmiejskich targach. Swoją masową ekspansją zakłócają prostotę panującą tam od pokoleń. Oto widzimy panie z Warszawy wędrujące przez targ z wiklinowym koszem przewieszonym przez rękę.  A w koszu świeże warzywa i koniecznie wystający por i nać pietruszki przechylona przez burtę kosza. Tak jakby chciała pokazać jaki odruch ma na widok pani wędrującej po targu. Taką pozę przyjmują ludzie nie obeznani z morzem w swym pierwszym rejsie. Gdyby mogła, to pewnie obrzygała by pani nowiutkie bryczesy firmy barbour, które zakupiła i przyodziała specjalnie na wyprawę na targ. Dalej mamy modne kalosze, bo na targu błoto, a od straganu do straganu nie da się przejechać terenówką. Góra stroju też rodem z safari. Na głowie jakaś dżokejska czapka, albo inny kozacki kapelusz. Całość tak pasuje do syfiastego tła bazaru, jak kwiatek do kożucha.(Sam nie wiem dlaczego użyłem takiego ładnego porównania) A już miałem powiedzieć, że pasuje jak piórko w dupie. A to dlatego, że kobiety miejscowe w życiu by się tak nie wystroiły po zakupy. Dlatego, że miejscowe kobiety dźwigają siaty warzyw i owoców, a także jajek i innych produktów spożywczych w nadziei, że takie zakupy pozwolą im zaoszczędzić trochę grosza, a jednocześnie zaopatrzyć rodzinę w zdrowe i świeże produkty. Miejscowe kobiety mają czas wydzielony na te czynności, a nawet jak się zatrzymają na chwilę, aby poplotkować ze znajomą, to traktują pobyt tutaj jak obowiązek, a nie przygodę, rozrywkę i lans. Szukają dobrego towaru w niskiej cenie. Znają się ze sprzedawcami i ludźmi, których mijają między skrzynkami z ziemniakami. Wiedzą, który towar im odpowiada, do którego handlarza można mieć zaufanie, a którego trzeba sprawdzać, z kim można się potargować, a gdzie nie ma o tym mowy. I teraz w to wszystko, w ten unikalny krajobraz, w to jądro polskiej prowincji wkracza pani w bryczesach. Wkraczają setki pań i ich nieudaczni mężowie, którzy pojęcia o zakupach nie mają i poruszają się w tym temacie jak słoń w składzie porcelany. Do tego miny mają takie jakby byli na polowaniu na lwy w Kenii. Tym swoim byciem wszystko psują. A najbardziej psują miejscowy układ. Ich wszechobecność i powszechność powoduje bowiem zmiany w organizmie targowiska. Kupcy widząc taką klientelę po pierwsze podnoszą ceny, a po drugie obniżają jakość produktów, które oferują do sprzedaży. Szybko bowiem orientują się, że ci przybysze z Warszawy nie znają się na jakości towarów, nie zależy im na cenie, nie mają zamiaru się targować i biorą duże ilości wszystkiego i nie wykłócają się o każde jabłko.
Tak  więc żegnaj bazarku w Warszawie, żegnaj bazarku pod Warszawą. Szkoda, że wstyd przed odwiedzaniem takich miejsc tych zakupowiczów-podróżników nie potrwał trochę dłużej.

środa, 8 października 2014

B jak na budowie

Biedronka żyje dzięki budowlańcom. Budowlaniec, to strategiczny klient Biedronki. Kasjerka mogłaby z zawiązanymi oczami kasować: czteropak piwa, puszka lub słoik z konserwą, chleb krojony, napój, czasami banan. Swojskie stroje, swojskie zapachy, swojski klimat. Tak trzymać. To jest prawdziwe, niekłamane, godne szacunku. Rozmowy w kolejce do kasy… Coś pięknego. Czasami lubię się nawet włączyć, ale z obawą, by się nie skompromitować. Nie jestem w stanie dopasować się do tych dialogów, które tam, w tej kolejce są prowadzone. Wydawać by się mogło, że wszyscy robotnicy w kraju są do siebie w jakimś stopniu podobni. Ale nie w Warszawie. Tutaj robotnicy są inni, tutaj są elokwentni…  Być może studiują na jakiejś prywatnej uczelni, być może mają kompleksy, a być może są podróbkami tak, jak większość ludzi i rzeczy w Warszawie.
Wspominam taka historię. Za płotem mojej pracy jest budowa. Remontują ohydny budynek pozbawiony stylu robiąc z niego jaszcze bardziej ohydny budynek również pozbawiony stylu. Oczywiście co brudniejsze prace wykonywane są na zewnątrz tak, by nie przeszkadzać pracującym wewnątrz, ale tak by zatruć, zakurzyć i zabrudzić życie ludziom, z różnych racji, sąsiadującym z budową. Pewnego dnia spostrzegłem, że mój samochód, który nie jest dla mnie przedmiotem kultu, a który zaparkowałem blisko owej budowy, zmienił kolor. Był czarny i czysty, a stał się biały i brudny. Myślę sobie: będę interweniował… O kierowniku budowy czy jakiejś osobie odpowiedzialnej zapomnijmy. Tablica informacyjna kiedyś, gdzieś była. Zadzwoniłem do Inspektora Nadzoru Budowlanego. Mówię, że budowa źle zabezpieczona, bez tablicy informacyjnej, krzywdę robią otoczeniu… Odzew pani specjalistki, a może nawet i eksperckiej głowy:” Może pan z powództwa cywilnego domagać się zadośćuczynienia”. Dziękuję. Sam bym na to nie wpadł. Pani - dobra rada. Jak u St. Barei. Chociaż prawdziwy barejowski styl dopiero się zacznie. Myślę sobie, że nie ma co się napinać. Instytucjom powołanym do jakichś rzeczy nie ma co tą rzeczą głowy zawracać. Idę więc do robotników, którzy niby to przypadkiem przy drzwiach coś majstrowali. Akurat, jak się okazało, jeden z nich to majster. Na moje uwagi nie wiedział co powiedzieć, ale na pewno nie brał pod uwagę słowa przepraszam. No bo z jakiej racji? Ale nie to jest najistotniejsze. Tu zbliżam się do epicentrum tej opowieści. Majster miał jakiegoś pomocnika. Pewnie takiego przynieś, podaj, pozamiataj. I ten pomocnik wychyla głowę przed majstra i autorytatywnym głosem oznajmia: „ Ale my dzisiaj nie generowaliśmy żadnego kurzu…” Super co? Oni, kurwa nie generowali żadnego kurzu. Skąd takie słownictwo? Nie, „nie kurzyli”. Oni nie generowali kurzu. Nooo, w takiej sytuacji mój samochód nie powinien zaabsorbować żadnego kurzu, a jednak zaabsorbował.
I tak fajny, robotniczy klimat, męska sprawa, brutalny język, zapach fajek i potu, ciężkie buty,  twarde charaktery, idea tworzenia, zmienia się w farsę. Tak zostaje skompromitowany uświęcony wizerunek budowniczego Warszawy. Tak zszargany zostaje kult klasy robotniczej. A wszystko przez jakiegoś podrabianego budowlańca, podrabianego pomocnika majstra, podrabianego mieszczucha czyli warszawianina. Ech…