Doskonałe powieści kryminalne, w których bardzo celnie opisana jest współczesna Warszawa.

Doskonałe powieści kryminalne, w których bardzo celnie opisana jest współczesna Warszawa.
Do ksiązek prezentowanych na zdjęciu doszła jeszcze powieść SMYCZ. Absolutny klasyk gatunku. Kto nie przeczytał jeszcze poprzednich pozycji to musi nadrobić zaległości. W nich trafi na bardzo celne opisy współczesnej Warszawy i jej mieszkańców.

Blog Roku

Blog Roku

niedziela, 14 grudnia 2014

G jak graffiti



Na temat graffiti powstawały prace naukowe, filmy, reportaże, artykuły. W jednych potępiano to zjawisko, nazywano wandalizmem, w innych dopatrywano się prawdziwej sztuki. Próbowano rozgryźć tę podkulturę analizując zarówno twórców jak i ich dzieła. Co by nie mówić na temat tego zjawiska, to na pewno nie jest schematyczne. Tematy i sposób wykonania zaskakują, intrygują, inspirują. Wywołują emocje, wkurwiają, ośmieszają, rozśmieszają, zachwycają, dają rozrywkę w czystej postaci. A więc ogólnodostępną, spontaniczną, niebanalną. Dla niektórych stanowią jedyny kontakt ze sztuką. Dla tych, co nie chodzą do muzeów czy galerii stanowią swoisty bodziec kulturalny i estetyczny.
Graffiti ma jeszcze jedną bardzo ważna zaletę. Taką nieoficjalną, o której być może nawet jego twórcy nie wiedzą i nie chcą słyszeć. Mianowicie graffiti konkuruje z reklamą. Mówię tak z punktu widzenia odbiorcy. Wszyscy wiedzą, w co zamieniła reklama wszystkie kąty i zaułki Warszawy.  Jak agresywna i nieprzyjemna to impresja. Przyglądając się niektórym reklamom mam wrażenie, że jej twórcy też mają ambicje artystyczne. Czasem nawet wykorzystują jakieś elementy klasyczne, aby zintensyfikować odbiór. Zarówno reklama jak i graffiti ma za zadanie coś przekazać, jakąś treść. I jedni i drudzy twórcy pragną swym dziełem przyciągnąć uwagę widza. Jednak treść reklam jest płytka, cel łatwy do odgadnięcia, zastosowane środki prymitywne i oklepane. Dominuje schemat, który jak wiadomo jest katem sztuki. Komercyjne przeznaczenie jest tak drażniące, że  wzbudza nieuświadomioną agresję u odbiorców. Stanowi swego rodzaju bodziec wyzwalający agresję. Nie treść reklamy, tylko jej ukryty cel, któremu ma służyć, przeznaczenie.
Graffiti konkuruje z tym wszystkim  z wielkim powodzeniem. Jest o kilka klas wyżej. Tutaj celu musimy się domyśleć, a w wielu przypadkach nie jest to łatwe. Wieloznaczność celów jakim służy graffiti jest fascynująca. Czy celem jest zniszczenie ściany, obrażenie kogoś, wyrażenie zachwytu i przywiązania dla jakiegoś zjawiska społecznego, ukazanie swojej wizji narkotycznej, opowiedzenie jakiejś historii, oddanie hołdu osobom żyjącym lub zmarłym? To tylko kilka najprostszych przykładów motywacji twórców. Nawet przy opinii, że ten rodzaj przekazu wizualnego zaśmieca otoczenie, to ja wolę śmieci grafficiarzy niż reklamodawców. Śmieci grafficiarzy nadają się do intelektualnego recyklingu. Można z nich odzyskać bardzo wartościowe rzeczy. Można wzbogacić swoją egzystencję, coś zyskać. Spróbujcie tego w przypadku reklamy...

czwartek, 4 grudnia 2014

F jak fachowcy

Nie ma większego obciachu, gdy fachowość zastępuje bufonada i popisy. Obciach czyli szydercze wyśmianie należy się tym, co tak robią. Jednak, aby do tego doszło musi to zostać ujawnione. Bufon (nie mam tutaj na myśli włoskiego bramkarza) musi zostać zdemaskowany.
 Zaczyna się od tego, że bufon swoją oszukańczą gadką lub wręcz nawijką, jak kto woli, stara się zrobić jak najlepsze wrażenie na interlokutorze. Wszystko jest dobrze, gdy ta druga strona, tak jak bufon, nie ma pojęcia o sprawie. Wtedy nie dochodzi do zdemaskowania i bufon rośnie w siłę. Dzieje się tak z dwóch powodów. Po pierwsze kolejna akcja bufona kończy się sukcesem i daje mu to złudne poczucie wartości. Po drugie i ma to związek z tym słowem „złudne” dlatego, że bufon nie ma świadomości swojej ignorancji i jako taki jest przekonany o swojej fachowości. Brnie w tę nieświadomość, niewiedzę i nieudolność. Co się jednak dzieje, gdy bufon zostanie zdemaskowany? Otóż prawie nic. Osoba demaskująca bufona pozostaje z mieszanymi odczuciami. Jest to mieszanka satysfakcji, że nie dała się oszukać, wprowadzić w błąd lub wywieźć w pole oraz poczucia bezsilności i rozgoryczenia, że nic poza tym nie może zrobić. Dla bufona taki demaskator nie będzie źródłem refleksji lecz tylko złym człowiekiem, który się czepia. 
 Z bufonami, przekonanymi o swojej fachowości mamy do czynienia wszędzie to znaczy na każdym kroku. Począwszy od prezesów spółek, przez dyrektorów, kierowników średniego szczebla, właścicieli firm, po rzemieślników i robotników. Od naukowców i teoretyków do praktyków, od humanistów do inżynierów, od planistów do wykonawców, itd., itp.
 Nie tak dawno zamówiłem w jakiejś firmie pewna usługę. Umówiłem się z tzw. przedstawicielem handlowym w określonym miejscu i czasie. On znał to miejsce i czas i ja znałem to miejsce i czas. W wyznaczonym terminie stawiłem się w umówionym miejscu i czekam. Czekam 15 minut, czekam pół godziny, czekam 3 kwadranse. Nie wytrzymuję i dzwonię do Ph. Nikt nie odbiera. Dzwonię jeszcze raz – to samo. Po godzinie czekania zwijam się z umówionego miejsca. Dwie godziny po wyznaczonej godzinie spotkania Ph dzwoni do mnie z informacją, że nie mógł przyjechać, bo miał jakieś inne zajęcie. Nie ważne. Robię mu małą awanturę i uświadamiam, że taki telefon mógł wykonać przed wyznaczonym czasem spotkania, albo o czasie, albo dwie minuty po, ale nie teraz, gdy ja na niego bezskutecznie godzinę czekałem. A wiecie, co on na to? Cytuję: „Najlepiej całą winę zrzucić na kogoś...”. Skąd to znacie... Życiowe nie? Do wieczora zadawałem sobie pytanie: Jaką część winy, w tej sytuacji miałem wziąć na siebie? Ot, typowy bufon, fachowiec, nie ma w nim żadnej fałszywej nuty, żadnej winy, doskonały, nie do podrobienia, jedyny w swoim rodzaju, rewelacyjny. Po prostu ON.

środa, 26 listopada 2014

F jak fuck you

W języku polskim zadomowiły się już na dobre dwa angielskie słowa; sorry i OK.
Można by powiedzieć, że czują się u nas jak u siebie. Wlazły i nie chcą wyjść, jak dziki lokator. Nie przepadam za takim zaśmiecaniem ojczystego języka, ale muszę się przyznać, że sam czasami, jako uprzejmy gospodarz, pozwalam zagościć tym natrętom w moich wypowiedziach.
Już miałem pokusę, aby rozwinąć temat kompleksów Polaków na punkcie swojej europejskości,  światowości i czy wręcz kosmopolityczności, ale powstrzymało mnie wspomnienie owego tytułowego "fack ..."
Owszem rozpowszechnione powiedzonko, ale trafiło niestety na poważnego konkurenta w naszym polskim języku. To właśnie rodzime "pierdol się" nie pozwoliło rozwinąć pełnych skrzydeł angiesko-amerykańskiemu zawodnikowi. Uniwersalność naszego zwrotu jest wprost niebywała i trzyma pod wrażeniem nie tylko językoznawców, ale również tych, którzy próbują przyswoić sobie polską mowę.
Okazuje się, że dodając do trzonu "pierdolić" odpowiedni przedrostek można powstałymi wyrazami zastąpić pół słownika języka polskiego. Przynajmniej w obszarze czasowników, a czasami nawet i przymiotników.
Przykład: wypierdolić - wyrzucić, oszukać albo pierdolony - niezrównany, cwany, sprytny, odważny, zły, zaskakujący, oburzający.
Oczywiście przykłady można by mnożyć uzyskując prawdziwe perełki językowe. Proponuję taką zabawę, gdy wasi goście zaczną się nudzić na imprezie.I jeszcze apel!
 Ludzie nie wstydźcie się polskiego języka, on jest na prawdę mocny i potrafi zwyciężać nawet z najsilniejszymi.

czwartek, 20 listopada 2014

E jak erekcja

Żartowałem, tym razem będzie E jak Europa.

Nazywam Warszawę wiochą. Nie ma co się obrażać. Mówienie o naszej planecie globalna wioska nikogo nie rani, a wręcz dodaje prestiżu, splendoru i kolorytu. Takie mówienie przybliża Warszawę np. do Nowego Yorku, a jej mieszkańców do jakichś elitarnych światowych kręgów. To naprawdę nobilitujące. Ale nie rozpędzajmy się za bardzo. Trzymajmy się zależności geofizycznych.
Najpierw mamy Europę i tutaj lokuje się nasz kraj, a co za tym idzie jego stolica. Europa to przede wszystkim Unia Europejska i wszystko, co się z tym wiąże. Jej zaborczość, zazdrość, hipokryzja, wewnętrzne konflikty, fochy, kłótliwość, szastanie pieniędzmi pozwalają na porównanie jej do kobiety, znów do kobiety. I rzeczywiście Europa jako mityczna postać była piękną, pożądaną, uwodzicielską kobietą. Na jej punkcie Zeus dostał szału i przepłynął morze pod postacią byka, aby sobie ulżyć. Zastanawiam się, co zrobiłby dzisiaj dla Europy? Jakby ją zobaczył w takim stanie jak obecnie, to pewnie zamieniłby się w strusia i spieprzał czym prędzej do Ameryki albo do Australii. Też kobiety.
Niestety stan Europy bezpośrednio oddziałuje na nasza stolicę. W związku z tym mamy tutaj zaborczość władz, zazdrość sąsiada, hipokryzję elit, konflikty wewnętrzne takich jak ja, fochy niespełnionych dziewcząt, kłótliwość kierowców i trwonienie pieniędzy podatnika. Mamy to dzięki Europie. Jeszcze należałoby dorzucić w formie ekstra premii dwa miliony samochodów prosto zza zachodniej granicy. I jeszcze kilka sieciowych sklepów, dzięki którym wyglądamy jak Chińczycy czyli tak samo. Acha, można dołożyć do tego pakietu hojny dar w postaci ciuchlandów czy jak to się nazywa. Po zastanowieniu muszę dopisać do listy także apteki, w ilości dostosowanej do sytuacji kiedy w Warszawie będzie mieszkało pięć milionów ludzi. Dzięki unii mamy też pilotaże, czyli takie przejazdy vipów przez miasto w asyście Policji. Bardzo charakterystyczne dla Warszawy.  Oczywiście vipy nie mogą jechać w normalnym ruchu ulicznym, bo by się zesrali z wrażenia. Lepiej więc szybko ich przewieźć z miejsca na miejsce, aby za dużo nie widzieli i się nie narażali... A, że urzędnicy unijni kręcą się jak gówno w przeręblu, to przelotów takich jest sporo.  Każdy taki przejazd, to oczywiście korki. Dziękujemy więc unii za korki. No i jeszcze mamy takie oklepane, ale modne stwierdzenia: „daleko nam do Europy”, albo „...przecież jesteśmy w Europie”, „Mamy XXI wiek i żyjemy w Europie”, „Jesteśmy Europejczykami”.
Jesteśmy, cieszmy się tym, nie zwracajmy uwagi na drobiazgi. Trzeba być nowoczesnym, wierzyć w unię narodów i przeć do przodu. Warszawiańskość tego od nas wymaga. Pogodzimy się z niedogodnościami w imię solidarności z Europą, w imię wyższych celów, w imię zjednoczonej Europy. Europejczycy wszystkich krajów łączcie się. Skąd my to znamy???

niedziela, 9 listopada 2014

D jak dzieci


Skąd się biorą dzieci? Są różne źródła. Z potrzeby rywalizacji - bo inni mają, z egoizmu czyli chęci posiadania czegoś własnego, ze względów praktycznych czyli tłumaczenia, że na starość będzie komu się nami opiekować, dla szpanu, z uwagi na upływający czas, chęci ucieczki bądź ochrony przed starością, z potrzeby zrobienia na złość pracodawcy, z możliwości skorzystania z L-4 w ciąży i z macierzyńskiego po ciąży, z chęci zapewnienia dziadkom zajęcia na emeryturze i wyszarpnięcia jakiejś kasy (niby na potrzeby dziecka), by mieć się na kim wyżywać i kim rządzić, może jeszcze czasem z nieuwagi (pewnie częściej niż czasem), z roztargnienia, z desperacji, z głupoty, z niepohamowanych instynktów seksualnych, z bzykania się wszędzie i ze wszystkimi (w tym przypadku dość rzadko), z winy państwa, z instynktów macierzyńskich, no i może czasem z … miłości?

sobota, 25 października 2014

C jak ciekawostki


Zu den Sehenswurdigkeiten gehoren... Co znaczy po polsku „do rzeczy godnych obejrzenia należą...” i tu wymieniamy rzeczy godne obejrzenia.
 Pamiętam to sformułowanie z lekcji niemieckiego z ogólniaka. Przypomniał mi się ten tekst, gdy zastanawiałem się czy są w Warszawie rzeczy godne obejrzenia. Takie rzeczy, które można by pokazać na przykład zagranicznemu turyście, a jemu szczena opadłaby ze zdziwienia, albo zachwytu. Takie rzeczy, których nie ma nigdzie indziej na świecie, albo są, ale rzadko występują lub są trudno dostępne.
Zadanie trudne jednak nie niewykonalne. W takim zadaniu odpada mocno wydeptana ścieżka wiodąca od zamku, przez starówkę i Trakt Królewski, aż po pałac w Wilanowie. Każde miasto ma jakiś zamek, pałac, ratusz i stare miasto. No, może z wyjątkiem Nowej Huty, ale ta jako taka jest ciekawostką. Nie akceptujemy też widoku na Pałac Kultury i Nauki wraz z wjazdem na 30 piętro i widokiem z Pałacu Kultury i Nauki. Są na świecie budynki dwa, a może i trzy razy wyższe od PKiN. Nie dałbym się namówić (będąc zagranicznym turystą ) na zwiedzanie muzeów, nawet tych najnowocześniejszych. Wszak z góry wiadomo czego się tam spodziewać. Może wycieczka do Puszczy Kampinoskiej? No, to już jest coś. Pięknie zaśmiecony i zasmrodzony, ale jednak największy kompleks leśny położony tak blisko wiejskiej, przepraszam wielkiej aglomeracji. W tym jednak wypadku zagraniczny turysta musiałby nosić zielony kapelusz z piórkiem i flintę na ramieniu. Wtedy to byłaby dla niego atrakcja. Chociaż i tak w porównaniu z safari to nuda. Pomimo, że, jak mówił mój kolego z lat studenckich, w Puszczy Kampinoskiej ginie 1,4 człowieka rocznie. Dane sprzed 25 lat.
Cóż więc można zrobić z tym naszym zdegustowanym turystą zagranicznym? Otóż ja pokazałbym mu dwie rzeczy, których nie zobaczy nigdzie na świecie. Atrakcje nad atrakcjami. Pierwsza to... Uwaga!!! Obwodnica, która przebiega przez środek miasta. Druga rzecz to... Tunel wzdłuż rzeki Wisły. I co? Nieźle? Obwodnica południowa Warszawy biegnąca przez środek miasta. Paradoks semantyczny? Żeby tylko. To jest paradoks architektoniczny, urbanistyczny, a przede wszystkim logiczny. Niedorzeczność, śmiesznostka, kpina. Wybryk myśli technicznej. Arcyskomplikowany konstrukt myślowy i jego pionierska realizacja. To jest naprawdę coś. Ewenement na skalę światową. Zagraniczniakowi szczęka opadła po raz pierwszy. I jeszcze do tego wytłumaczenie. Gdy projektowano tę drogę miała ona przebiegać poza granicami miasta, ale w Polsce procedury urzędowe poprzedzające budowę są tak rozwinięte, że zanim doszło do realizacji projektu, to miasto zdążyło się rozrosnąć. Szczęka zagraniczniaka opada drugi raz.

Kolejna atrakcja: tunel wybudowany wzdłuż koryta rzeki Wisły. Nie wiadomo po co. Nie prowadzi  skądś dokądś, ale znikąd donikąd. Jedziemy sobie Wisłostradą, jedziemy, jedziemy, na chwilę wjeżdżamy do tunelu o długości jakieś 1,7 kilometra i po chwili wyjeżdżamy z tunelu i dalej jedziemy sobie Wisłostradą. Tak można to w skrócie opisać. Jakie jest naukowe wytłumaczenie nie wiem, ale pewnie jest. Na przykład próba bezkolizyjnego ominięcia skrzyżowania z ulicą Świętokrzyską. Ok. W Warszawie jest jakieś kilkaset skrzyżowań o podobnym natężeniu ruchu, to może jeszcze w paru miejscach wydrążymy tunele.
Szczęka zagraniczniaka już mocno nadwyrężona. Takiej wycieczki nie zapomni do końca życia. Jednak ta Warszawa to ciekawe miejsce, a już myślałem , że zawstydzony będę musiał się poddać i zaproponować przybyszowi spacer po Łazienkach.

poniedziałek, 13 października 2014

B jak bazary i targowiska

Czy ktoś pamięta bazar przy Polnej przed modernizacją? To było coś. Coś, czyli byt samoistny, posiadający tożsamość, cechy charakterystyczne. Jakby powiedział filozof, posiadał esencję. A co z egzystencją? Koniec. Skończyła się. Tradycja pogrzebana, dusza uleciała, klimat wyparował. A to wszystko za sprawą jakiegoś pana, nowoczesnego inżyniera albo pana nowoczesnego urbanisty, których charakterystykę, skłonności i nieobliczalne pomysły opisuję w innych postach. Mam ochotę im jeszcze dołożyć, ale boję się że znudzę czytelnika. Chcieli przeciwstawić nowoczesność tandecie, ale nie znam większej tandety niż ta ich nowoczesność. W filmie Poszukiwany poszukiwana temat, który mogę jedynie naszkicować został sprytnie rozwinięty.  Głębokie treści jakie wówczas przemycała polska komedia pozwalały dostrzec kpinę z niedouczonych urbanistów hołdujących pseudo nowoczesności, zastępując nią wprost i bezwarunkowo prawdziwe i prawowite, stare byty miejskie. Tak, tak miejskie. Podobny los spotkał bardzo wiele klimatycznych, oryginalnych, wyjątkowych w swojej prostocie i praktyczności miejsc. Starsi, też prawowici, mieszkańcy Warszawy wspominają te miejsca z sentymentem. Młodzi nie mają co wspominać, bo zawładnęli tymi miejscami dzisiejsi barbarzyńcy i wykradli je bezpowrotnie z krajobrazu miasta. Dostarczyli natomiast nie miejskich, nie wiejskich lecz charakterystycznych dla rozległych przedmieść, potworów z blachy. Chcieli to mają.
Ale co teraz zrobić z kolejną modą, która zapanowała wśród warszawian? Zakupy na targowisku. I to takie zakupy, które mają być przygodą przypominającą Camel Trophy. 
Otóż można tę przygodę przeżyć w wielu podwarszawskich miejscowościach, gdzie w środy i soboty organizowane są targi. Pojawiają się tutaj ci, dla których łikendy spędzone w supermarketach to już nie to. Prawdziwi globtrotterzy, którzy łączą wycieczkę za miasto, z zakupami, poznawaniem nowych ciekawych miejsc i nutką egzotyki. Wszystko ekologicznie, swojsko i oryginalnie. Być może są to ci sami ludzie, którzy tak bezpardonowo wykosili bazarki ze stolicy. Tutaj mają nowe pole do popisu. Bo przecież pole, to ich żywioł. Wkraczają na nowe terytorium, zdobywają nowe nie odkryte lądy, szukają miejscowych atrakcji, jak wszędzie od wieków wkurwiając tym tubylców. Burzą porządek panujący od lat na podmiejskich targach. Swoją masową ekspansją zakłócają prostotę panującą tam od pokoleń. Oto widzimy panie z Warszawy wędrujące przez targ z wiklinowym koszem przewieszonym przez rękę.  A w koszu świeże warzywa i koniecznie wystający por i nać pietruszki przechylona przez burtę kosza. Tak jakby chciała pokazać jaki odruch ma na widok pani wędrującej po targu. Taką pozę przyjmują ludzie nie obeznani z morzem w swym pierwszym rejsie. Gdyby mogła, to pewnie obrzygała by pani nowiutkie bryczesy firmy barbour, które zakupiła i przyodziała specjalnie na wyprawę na targ. Dalej mamy modne kalosze, bo na targu błoto, a od straganu do straganu nie da się przejechać terenówką. Góra stroju też rodem z safari. Na głowie jakaś dżokejska czapka, albo inny kozacki kapelusz. Całość tak pasuje do syfiastego tła bazaru, jak kwiatek do kożucha.(Sam nie wiem dlaczego użyłem takiego ładnego porównania) A już miałem powiedzieć, że pasuje jak piórko w dupie. A to dlatego, że kobiety miejscowe w życiu by się tak nie wystroiły po zakupy. Dlatego, że miejscowe kobiety dźwigają siaty warzyw i owoców, a także jajek i innych produktów spożywczych w nadziei, że takie zakupy pozwolą im zaoszczędzić trochę grosza, a jednocześnie zaopatrzyć rodzinę w zdrowe i świeże produkty. Miejscowe kobiety mają czas wydzielony na te czynności, a nawet jak się zatrzymają na chwilę, aby poplotkować ze znajomą, to traktują pobyt tutaj jak obowiązek, a nie przygodę, rozrywkę i lans. Szukają dobrego towaru w niskiej cenie. Znają się ze sprzedawcami i ludźmi, których mijają między skrzynkami z ziemniakami. Wiedzą, który towar im odpowiada, do którego handlarza można mieć zaufanie, a którego trzeba sprawdzać, z kim można się potargować, a gdzie nie ma o tym mowy. I teraz w to wszystko, w ten unikalny krajobraz, w to jądro polskiej prowincji wkracza pani w bryczesach. Wkraczają setki pań i ich nieudaczni mężowie, którzy pojęcia o zakupach nie mają i poruszają się w tym temacie jak słoń w składzie porcelany. Do tego miny mają takie jakby byli na polowaniu na lwy w Kenii. Tym swoim byciem wszystko psują. A najbardziej psują miejscowy układ. Ich wszechobecność i powszechność powoduje bowiem zmiany w organizmie targowiska. Kupcy widząc taką klientelę po pierwsze podnoszą ceny, a po drugie obniżają jakość produktów, które oferują do sprzedaży. Szybko bowiem orientują się, że ci przybysze z Warszawy nie znają się na jakości towarów, nie zależy im na cenie, nie mają zamiaru się targować i biorą duże ilości wszystkiego i nie wykłócają się o każde jabłko.
Tak  więc żegnaj bazarku w Warszawie, żegnaj bazarku pod Warszawą. Szkoda, że wstyd przed odwiedzaniem takich miejsc tych zakupowiczów-podróżników nie potrwał trochę dłużej.

środa, 8 października 2014

B jak na budowie

Biedronka żyje dzięki budowlańcom. Budowlaniec, to strategiczny klient Biedronki. Kasjerka mogłaby z zawiązanymi oczami kasować: czteropak piwa, puszka lub słoik z konserwą, chleb krojony, napój, czasami banan. Swojskie stroje, swojskie zapachy, swojski klimat. Tak trzymać. To jest prawdziwe, niekłamane, godne szacunku. Rozmowy w kolejce do kasy… Coś pięknego. Czasami lubię się nawet włączyć, ale z obawą, by się nie skompromitować. Nie jestem w stanie dopasować się do tych dialogów, które tam, w tej kolejce są prowadzone. Wydawać by się mogło, że wszyscy robotnicy w kraju są do siebie w jakimś stopniu podobni. Ale nie w Warszawie. Tutaj robotnicy są inni, tutaj są elokwentni…  Być może studiują na jakiejś prywatnej uczelni, być może mają kompleksy, a być może są podróbkami tak, jak większość ludzi i rzeczy w Warszawie.
Wspominam taka historię. Za płotem mojej pracy jest budowa. Remontują ohydny budynek pozbawiony stylu robiąc z niego jaszcze bardziej ohydny budynek również pozbawiony stylu. Oczywiście co brudniejsze prace wykonywane są na zewnątrz tak, by nie przeszkadzać pracującym wewnątrz, ale tak by zatruć, zakurzyć i zabrudzić życie ludziom, z różnych racji, sąsiadującym z budową. Pewnego dnia spostrzegłem, że mój samochód, który nie jest dla mnie przedmiotem kultu, a który zaparkowałem blisko owej budowy, zmienił kolor. Był czarny i czysty, a stał się biały i brudny. Myślę sobie: będę interweniował… O kierowniku budowy czy jakiejś osobie odpowiedzialnej zapomnijmy. Tablica informacyjna kiedyś, gdzieś była. Zadzwoniłem do Inspektora Nadzoru Budowlanego. Mówię, że budowa źle zabezpieczona, bez tablicy informacyjnej, krzywdę robią otoczeniu… Odzew pani specjalistki, a może nawet i eksperckiej głowy:” Może pan z powództwa cywilnego domagać się zadośćuczynienia”. Dziękuję. Sam bym na to nie wpadł. Pani - dobra rada. Jak u St. Barei. Chociaż prawdziwy barejowski styl dopiero się zacznie. Myślę sobie, że nie ma co się napinać. Instytucjom powołanym do jakichś rzeczy nie ma co tą rzeczą głowy zawracać. Idę więc do robotników, którzy niby to przypadkiem przy drzwiach coś majstrowali. Akurat, jak się okazało, jeden z nich to majster. Na moje uwagi nie wiedział co powiedzieć, ale na pewno nie brał pod uwagę słowa przepraszam. No bo z jakiej racji? Ale nie to jest najistotniejsze. Tu zbliżam się do epicentrum tej opowieści. Majster miał jakiegoś pomocnika. Pewnie takiego przynieś, podaj, pozamiataj. I ten pomocnik wychyla głowę przed majstra i autorytatywnym głosem oznajmia: „ Ale my dzisiaj nie generowaliśmy żadnego kurzu…” Super co? Oni, kurwa nie generowali żadnego kurzu. Skąd takie słownictwo? Nie, „nie kurzyli”. Oni nie generowali kurzu. Nooo, w takiej sytuacji mój samochód nie powinien zaabsorbować żadnego kurzu, a jednak zaabsorbował.
I tak fajny, robotniczy klimat, męska sprawa, brutalny język, zapach fajek i potu, ciężkie buty,  twarde charaktery, idea tworzenia, zmienia się w farsę. Tak zostaje skompromitowany uświęcony wizerunek budowniczego Warszawy. Tak zszargany zostaje kult klasy robotniczej. A wszystko przez jakiegoś podrabianego budowlańca, podrabianego pomocnika majstra, podrabianego mieszczucha czyli warszawianina. Ech…