Doskonałe powieści kryminalne, w których bardzo celnie opisana jest współczesna Warszawa.

Doskonałe powieści kryminalne, w których bardzo celnie opisana jest współczesna Warszawa.
Do ksiązek prezentowanych na zdjęciu doszła jeszcze powieść SMYCZ. Absolutny klasyk gatunku. Kto nie przeczytał jeszcze poprzednich pozycji to musi nadrobić zaległości. W nich trafi na bardzo celne opisy współczesnej Warszawy i jej mieszkańców.

Blog Roku

Blog Roku

poniedziałek, 22 września 2014

B jak balkony

Gdzie się podziały te baby z dawnych lat, plotkary i kompendium wiedzy blokowo-podwórkowej, które z cycami na parapecie wypatrywały ciekawostek w swojej okolicy?  
Jakie to było klimatyczne, jakie swojskie, a przy tym praktyczne. Wiedziały wszystko o czymś i coś o wszystkim, nic nie ukryło się przed ich sokolim wzrokiem. Umiały skomentować zachowania, nazwać zjawiska, przykleić łatkę, oczernić, odrzeć z prywatności. Jakie to było ludzkie i jakie prawdziwe. Więc gdzie one się podziały? Mogę się tylko domyślać. Siedzą przed telewizorami i śledzą losy bohaterów seriali i telenowel. Robią dokładnie to samo, co ich pierwowzory w oknach tyle, że zasięg tej działalności jest teraz szerszy. Zajmują się, nie kilkoma rodzinami z klatki naprzeciwko, tylko dziesiątkami rodzin jakie stworzyli i powołali do życia autorzy produkcji telewizyjnych. Muszą znać koligacje rodzinne, wzajemne relacje i zawiłości żyć uczuciowych postaci z filmów. Mało tego. Losy ekranowych bohaterów, to tylko część wielkiej inwigilacji. Odgrywane przez aktorów postaci są barwne i wzbudzają emocje, ale nic tak nie rajcuje jak szpiegowanie ich życia prywatnego. To co piszą na temat idoli ze szklanego ekranu w kolorowych czasopismach i gazetach z programem telewizyjnym to dopiero rarytas. Takiej pożywki nie daje ślęczenie w oknie i analizowanie kręgu znajomych tej spod trójki. W oknie jest zimno (czasami gorąco), głośno i niewygodnie. Dlatego zwyciężyła wygodna i atrakcyjna alternatywa. Podczas gdy zięć i córka są w pracy, wnuki w szkole i przedszkolu, a kartofle obrane moczą się w wodzie z solą i czekają na podpalenie gazu, można prześledzić, co się stało i u kogo w dziesięciu równolegle toczących się wątkach dziesięciu telenowel. Dodatkowo należy uzupełnić wiedzę na temat kulis powstawania przeżytych historii i sensacyjnych zwrotów w niezwykłej egzystencji rodzimych celebrytów. To wszystko w wygodnym fotelu, przy kawce i pełnej miseczce delicji. I jak tu ma wygrać okno lub balkon? Nuda, nic się nie dzieje...
No tak, nic się nie dzieje, bo na podwórkach i na klatkach przestało toczyć się życie. Wśród sąsiadów rotacja w wynajmowanych mieszkaniach, szybkie przemykanie od samochodu do drzwi klatki schodowej, spacer z psem z komórką przy uchu... O szóstej rano koncert pikaczy rozbrajających alarmy samochodowe. Nuda. Dlatego w oknach zamiast bab mamy żaluzje, a na balkonach anteny satelitarne. 
I to pierdolenie rzeczników policji, przed sezonem wakacyjnym, o dobrych sąsiadach można włożyć do lamusa. Bo żadna firma ochroniarska nie równała się z sąsiadką wspartą na łokciach w oknie na pierwszym, drugim, a może trzecim piętrze. Jeden z największych miejskich atrybutów został zrujnowany przez środki masowego przekazu. Wiem, że w wyniku uczciwej konkurencji, ale jednak brutalnie, bezwzględnie i bezpowrotnie. Spójrzcie, na ilu balkonach są kwiaty? Kiedyś tak pieczołowicie pielęgnowane stanowiły swego rodzaju rywalizację o to, kto ma ładniejszą kompozycję. To one inspirowały do bycia na balkonie, do dzielenia się z otoczeniem swoja pasją, poczuciem estetyki, do pokazywania się i obserwowania mikro świata za oknami. Ale, co równie ważne, pobudzały obserwatorów do patrzenia w górę, w okna, ponad siebie, poza siebie. Teraz kwiaty zastąpiły jakieś trzcinowe makatki, wiklinowe srotki pierdotki i ... rowery. Przyznacie chyba, że rower w dzisiejszych czasach stał się nie tylko ozdobą naszych ulic, ale przede wszystkim balonów.

wtorek, 16 września 2014

B jak brzydkie miasto

Trafiłem do naprawdę brzydkiego miejsca. Brzydszy chyba jest tylko Radom. ( Nie gniewajcie się radomianie, ale to nie wasza wina. Z resztą wielu z was podziela mój pogląd) To miejsce brzydkie jest w całości. Kiedyś takie nie było. Do lat 80-tych pozostawało tu dużo akcentów sprzed II wojny i reliktów PRL-u. To były miejsca zjawiskowe, klimatyczne. Atmosferę tworzyli tam tubylcy. Do takich miejsc podchodziło się z szacunkiem, z zachwytem, z respektem. Mogłyby sobie być takie brzydkie - piękne miejsca.
Z czasem zaczęto to miejsce unowocześniać. Tak jak na prawdziwej wsi. Wyburzymy starą chałupę Ślimaka, aby odsłonić piękny nowy sklep GS-u i pomalujemy na pięć kolorów metalowy płot zespawany z żebrowanej dziesiątki. Słupki na szaro, ramy na zielono, środkowe pręty na czerwono, a taki rombik na środku przęsła, na żółto. Metody żywcem zapożyczone przez warszawskich upiększaczy terenu. Taki typ, który całe dzieciństwo patrzył na wypryski gminnej sztuki urbanistycznej, na klomby w starych oponach po kombajnie, na białe krawężniki, na drzewa i krzaki przycięte jak grzywka pod nocnik, teraz chce się wykazać tutaj w Warszawie. W tamtych miejscach to było piękne, kultowe i charyzmatyczne. Siłą tego krajobrazu była jego niezmienność i identyfikacja z miejscem. Aby to zrozumieć trzeba na te zjawiska patrzeć z dystansem. Ale ten nasz nowoczesny architekt myśli i myśli i wymyśla kostkę betonową w całej wsi, a później słupki parkingowe i lustrzane elewacje budynków i BUS - pasy i milion innych utrudniających życie i szpecących okolicę rzeczy. Takich jak schody z lastriko, granitowe przejścia podziemne i takie wielkie płachty reklamowe. I jeszcze klomby kwiatowe w takich miejscach, że pasują jak piórko w dupie. No i wszechobecne szkaradne drzewa, posadzone w miejsce wyciętych dwustuletnich okazów, do połowy lub więcej zniszczone, zatrute i uschnięte dzięki żrącym mieszankom służącym do zimowego posypywania ulic. Z resztą ta aktywność gigantycznych solniczek funduje wsi kolejny, tak koszmarny krajobraz, że rzygać się chce. Trwa to jakieś pół roku i jest akceptowane przez warszawian, bo pozwala na korzystanie z ukochanych beemek i audic. Nie zraża ich nawet parkowanie w zaspach jakiegoś syfu (bo trudno to nazwać śniegiem) i koszty naprawy oraz ból serca powstały po urwaniu tuningowego zderzaka podczas wyjeżdżania z hałdy czarnej śmierdzącej i trującej substancji zwanej przez dziennikarzy błotem pośniegowym. Jak patrzysz uważnie, to widzisz jak brzydota rozlewa się po wsi, jak przytłacza, pożera nieliczne już perełki architektury i kultury wielkomiejskiej. Największą siłą tej brzydoty jest jej jednorodność. Wszystko jest teraz takie samo. Osiedla mieszkaniowe, po 100 dolców za centymetr kwadratowy, biurowce – jak się nazywają tak też wyglądają, knajpy – na zewnątrz nuda, w środku nuda, chodniki, place, no i mistrzostwo kiczu i tandety – galerie handlowe. Nazewnictwo oddaje całą sztampę, monotonię i ubóstwo pomysłów w kreowaniu handlowego i rozrywkowego akcentu . Wszędzie galerie; takie, srakie, owakie. A dlaczego nie balkony albo antresole albo półpiętra albo tarasy... To był akurat zły przykład.  Niestety warszawianie się tym zachłystują, pożerają, konsumują. Zachwyceni i zaabsorbowani. Dobrze im z tym… Więcej na ten temat napisał Pan Piotr Sarzyński w swej książce Wrzask w przestrzeni. Ja przeczytałem ją z pewną satysfakcją. Krzepiące dla mnie było odkrycie, że jest jeszcze ktoś, kto patrzy, widzi i zabiera na ten temat głos. Mało tego, ma ambicje nadać swoim wywodom ton naukowy. Chociaż trudno nie zgodzić się ze spostrzeżeniami autora, to ja pozostanę przy obyczajowym sposobie narracji. Od czasu do czasu rzucę jakąś ku.. wą czy też dupą... We wspomnianym opracowaniu trochę mi tego brakowało.
Tak czy inaczej mamy do czynienia z brzydką wsią. Czasami słychać porównania Warszawy do kobiety: „Z przodu Wola i Ochota , a z tyłu Włochy i Bródno”. Brzydka jest jako całość, ale można wyłuskać detale, które mogą zainteresować, może nawet zachwycić.  
To rzeczywiście tak, jak z brzydką kobietą. W całości brzydką i tak postrzeganą. Gdy jednak skupić uwagę na szczegółach takich jak oko, pierś, dłoń, pośladek, kolano, łopatka, pępek, to same w sobie funkcjonują jako małe arcydzieła. Wyobraźmy sobie fotografie tych akcentów. Brew, warga, mięsień na szyi, wzgórek łonowy mogą zachwycić chociaż należą do brzydkiej kobiety, są jej częścią. Tak można widzieć Warszawę. Spójrzmy na skrzyżowanie Żelaznej z Krochmalną. Jedźcie tam, róbcie zdjęcia, bo za chwilę stanie tam jakieś szkaradztwo będące wyrazem złudnego poczucia estetyki. Coś tak pięknego jak złoty ząb w szczęce. Z resztą nie na darmo na takie ohydztwa mówi się plomby albo apartament... owce brrr.  Jedźcie, bo niedługo to, o czym pisał L. Tyrmand wyda wam się równoległą historią z bitwą pod Grunwaldem.  Nie podam innych przykładów chociaż zapewniam, że są, ale nie piszę przewodnika turystycznego.
Jako czterdziestolatek pamiętam atmosferę barów z ceratami na stołach, zadymionych, z matowym szkłem, brudnych, wulgarnych, ale prawdziwych. Tamte rewiry były autentyczne. Jak knajpa była pełna robotników , to byli to robotnicy. Oni robili atmosferę. Miejską. Sikali w bramach i kryli się przed dzielnicowym.
Jaką mamy atmosferę we współczesnym lokalu udającym PRL- owski? Udawaną atmosferę, udawanych klientów, udawanych mieszczuchów. Wieś. Narzekanie na brudną toaletę chociaż i tak jest czystsza od tej w jego domu i grożenie policjantowi, że zostanie zwolniony z pracy jak nie zachowa się zgodnie z czyimiś oczekiwaniami.
I to też jest brzydota tego miejsca, tej wsi. Brak autentyzmu, pozerstwo, kreowanie się na kogoś innego, naiwna autoprezentacja. Sam nie wiem czy ci ludzie są tacy, bo mieszkają w brzydkim mieście czy też miasto jest brzydkie bo ci ludzie tworzą swoje otoczenie tak, by dobrze się w nim czuć. A otoczenie kreowane jest codziennie. Setki mieszkańców przy pomocy swoich czworonogich pupilów niestrudzenie upodabniają podwórka przed swoimi blokami i domami do podwórek z rodzinnych wsi. Jedyną różnicę stanowi tutaj rodzaj gówna. Tam dominowały gówna kurze, kacze i indycze tutaj są to gówna psie. Tak więc podwórko warszawskie różni się od pięknej, swojskiej zagrody gospodarskiej rodzajem gówna , które je pokrywa. Brawo…
Ktoś powie: „Wszędzie tak jest, w każdym miejscu w Polsce”. Tak brzydko nie jest nigdzie. Nawet jeżeli są dziury w drogach, ściany ze śladami nieudolnie zmywanego graffiti, powyłamywane przystanki tzw. komunikacji miejskiej, to tutaj daje to kwintesencję ohydy. Gdzie indziej jakoś inaczej te obrazki się znosi. Może dlatego, że tamtejsi ludzie inaczej reagują na napotkaną rzeczywistość. Tymczasem w Warszawie reakcja  czy brak reakcji zawsze jest tak samo nie na miejscu, zawsze jest drażniącą gafą, zawsze pogarsza sytuację.
Weźmy na przykład takie słupki , które jakiś przeuczony urbanista stosuje w każdym miejscy jako lekarstwo na każdą chorobę. Wpieprza te słupki na wszystkich skrzyżowaniach, skwerach, deptakach itp. Aż ciśnie się do głowy skojarzenie z tym, jak w dawnych lazaretach lekarstwem na uzdrowienie wszystkich dolegliwości żołnierskich była lewatywa. Konowały stosowali ten zabieg z jednego podstawowego powodu: bo nie wiedzieli jak inaczej rozwiązać problem. Współcześni spece od zagospodarowywania przestrzeni jak mają z czymś problem, to nie widzą innych rozwiązań jak słupki. Kiedyś zielone z herbem miasta. Jak prezerwatywy w dowcipie o hrabim. Teraz biało czerwone, ale na szczęście bez związku z flagą państwową. Ufff. Ale czy znacie inne miejsce, wieś, miasto, przedmieście, miejscowość, osadę, w której postawione słupki tak szpeciłyby otoczenie i utrudniały życie? Czy gdziekolwiek indziej jakikolwiek wkopany słupek byłby tak kontrowersyjny jak w Warszawie? Nie! Dlatego, że w Warszawie brzydota i obciach mają inny wymiar. Tutaj te słupki stoją jakby wbrew naturze, nie konweniują, po prostu nie pasują…

wtorek, 9 września 2014

A jak "Ajpad", smartfon, palmtop...

Z tym nowoczesnymi sprzętami jest jak z sushi i McDonaldem. Każdy musi się zachłysnąć. Kiedyś szczytem prestiżu była komórka. Wystarczyło kilka lat, aby z przedmiotu służącego do lansu stała się przedmiotem codziennego użytku i to nawet przydatnym. (Chociaż nie niezbędnym) Odnoszę wrażenie, że są ludzie którzy bez telefonu komórkowego przeżyliby kilka może nawet więcej dni, ale są również tacy, którzy pozbawieni tego atrybutu z rana, nie dożyliby wieczora. Telefon więc czy wykorzystywany sporadycznie czy też permanentnie spowszedniał i spowszechniał. Jego miejsce zajęły nowe gadżety, które służą nie koniecznie do pracy. Kto mi odpowie na pytanie: czy naprawdę u trzech czwartych bywalców ,uwaga!- lunch barów, występuje potrzeba otwierania przy obiedzie laptopa albo innego elektronicznego gówna? Czy ci wszyscy ludzie mają tak ważne sprawy, aby poświęcać im zdrowie i życie? Aby poświęcać im czas na obiad? Nie uwierzę nawet jak ktoś odpowie mi twierdząco.  Zgodzę się na 5 do10 procent. Reszcie służy to tak, jak temu chłopaczkowi, który w opowieści mojego kolegi, w latach 90-tych szedł plażą, brodząc po kostki w wodzie i robiąc wrażenie swoją opalenizną. Aby efekt był lepszy przyłożył do ucha nową komórkę i udawał, że rozmawia. Nie było połączenia, z resztą na początku istnienia komórek ceny za połączenia były takie, że rozmowy trwały 5 sekund i nikt nie chodził po plaży konwersując przez telefon. Ale dla poprawy wizerunku można udawać, że się rozmawia. Najśmieszniejsze było to , że w momencie gdy mijał grupkę wpatrzonych w niego dziewczyn ten jego telefon, z którym tak namiętnie rozmawiał, naprawdę zadzwonił. Trochę nawet go przestraszył. Zobaczyć wtedy jego minę… Bezcenne.
A dzisiaj? Najlepsze jest to, że facet nie rozstaje się ze sprzętem i celebruje go tak jakby w każdej minucie robił bilionowe transakcje, albo jakby od niego w każdej minucie zależało życie człowieka, a on tak naprawdę przegląda sobie strony sportowe.
Może i tak lubi, ale znowu to upodobanie musi mieć jakieś podłoże. Dlaczego nie widuje się już przy stolikach ludzi z gazetami, albo z książkami? To nie jest kwestia czasów, postępu ani rozwoju nowych technologii. To jest kwestia lansu, bufonady. Na każdym kroku, w każdym czasie budują warszawianie swój wizerunek. Zamalowują kolejną warstwą farby swój autentyzm na korzyść podróbki gogusia z Wall Street, człowieka żyjącego na pełnych obrotach, „malczika”, człowieka sukcesu. Czyli kogo?

poniedziałek, 1 września 2014

A jak arogancja


Największą współczesną epidemią, masową chorobą, psychiczną i społeczną dolegliwością jest arogancja. Aby nie było wątpliwości o czym piszę, a różne są sposoby rozumienia tego pojęcia, wyjaśniam, że rozumiem je jako pewność siebie połączoną z lekceważeniem innych.
Nie wiem czy arogancja wynika z głupoty czy też jest odwrotnie; głupota z arogancji. Jeżeli przyjmiemy, że głupota to niedostatek rozumu przejawiający się brakiem bystrości, nieumiejętnością rozpoznawania istoty rzeczy, związków przyczynowo-skutkowych, przewidywania i kojarzenia, trudno będzie rozstrzygnąć ten dylemat. Nie jest jednak najistotniejsze doszukiwanie się zależności semantycznych istniejących pomiędzy arogancja, a głupotą. Faktem pozostaje, że są one ze sobą ściśle związane. Mało tego. Częstokroć, w przypływie emocji komentując jakieś zdarzenie, używamy ich zamiennie.
Szczególnie rozpleniła się ta choroba w Warszawie. Miejsce to daje idealne warunki dla jej rozwoju. Czuje się tutaj, jak przysłowiowa ryba w wodzie. Przybiera najróżniejsze formy, dostosowuje się do warunków, a może nawet tworzy te warunki. Nosicielami tego epidemicznego zjawiska są warszawianie. Nie leczą się z tego, nie walczą z tym, nie szczepią się. Bardziej lub mniej świadomie, raczej mniej, pielęgnują tego wirusa w przeświadczeniu, że daje im on siłę, wolę walki i energię. Wszystko to, w poczuciu własnej, często przeszacowanej wartości, z rozwiniętym do granic możliwości egoizmem i perspektywą dominacji własnej osoby nad innymi. To jest paradoks. W różnych sytuacjach różni ludzie nazywają siebie nawzajem arogantami lub głupkami. Te sytuacje mieszają się, występują zamiennie, a więc raz ja oceniam w ten sposób kogoś, innym razem ten ktoś mnie. Gdzie tu dostrzegam  sprzeczność? W tym, że nikt nie chce zrezygnować. Nikt nie odpuszcza. Wzajemnie się nakręcają i dają pożywkę. Psycholog powiedziałby, że dają negatywne wzorce. Osoba arogancka z głupoty czy głupia z powodu arogancji nie zdaje sobie sprawy, że za chwilę padnie ofiarą arogancji innej osoby. Ktoś wchodzący w interakcję w mniej agresywnym stylu postrzegany jest jako mięczak. Nikt nie chce być słabeuszem, nikt nie pozwoli wchodzić sobie na głowę lub dmuchać w kaszę niezależnie od tego czy ten koszmar miałby trwać wiecznie, zatracić się w błędnym kole, wpaść w spiralę. Czy ludziom jest z tym dobrze? Czy taka arogancka rzeczywistość jest optymalnym środowiskiem życia? Nie wydaje mi się. Zwłaszcza, że robi się to niebezpieczne dla zdrowia i życia wielu ludzi. Cztery czy pięć tysięcy ludzi ginących rocznie w wypadkach samochodowych, to ofiary arogancji. Poszkodowani w wyniku oszustw, błędów lekarskich, nie załatwionych spraw w urzędach, bezrobotni, rozwiedzeni, to ofiary arogancji. Czy oni nie byli nigdy aroganccy względem innych?  Byli, bo nikt nie odpuszcza. Kiedyś rodzice, a częściej dziadkowie wpajali swym pociechom starą prawdę: „Nie czyń drugiemu, co tobie niemiłe”. Teraz ta prawda, choć pewnie dla wielu znana, nie ma racji bytu, nie przystaje do rzeczywistości. Każdy znajdzie setki naiwnych, wydumanych i nieistotnych argumentów żeby jej nie stosować. No więc nie stosuj, a dorwie cię kolejna stara prawa: „Dziadek się śmiał i to samo miał”.